Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie

Odpowiedz w temacie: Między Bugiem a Wisłą...2016

Nazwa
Tytuł
Boardcode
B) ;) :) :P :laugh: :ohmy: :sick: :angry: :blink: :( :unsure: :kiss: :woohoo: :lol: :silly: :pinch: :side: :whistle: :evil: :S :blush: :cheer: :huh: :dry: :ok: :serce: :unlike: xD
Wiadomość
Powiększ /  Pomniejsz
Załączniki

Kod antyspamowy: Wpisz słownie liczbę 12 *

Historia tematu:: Między Bugiem a Wisłą...2016

Maks. pokazywanych 15 ostatnich postów - (zaczynając od ostatniego)
2016/11/08 19:02 #29674

sldtwa

sldtwa Avatar

Super Maryś! Trochę się napracowałaś przy obróbce tego filmu, ale efekt jest. Muzyka żwawa, rowerowa, ale nad wszystkim panuje podlaski spokój, który, wydaje mi się, wiozłaś w swoim sercu... :)
2016/11/08 10:20 #29673

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Odgrzebuję stary temat. Jesienne wieczory sprzyjają porządkowaniu zdjęć zrobionych przy okazji jeżdżenia rowerem po Polsce.
Jako uzupełnienie i podsumowanie wątku wstawiam link do filmiku, w którym są zdjęcia z tych kilkunastu dni. Tak to było latem między Bugiem A Wisłą...
I jeszcze tyle czasu do następnego lata... :(
Pozdrowienia dla grudziądzkich rowerzystów :)

2016/07/17 23:02 #29009

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Przez ostatnie 3 lata łyknęłam trochę mojego magicznego "wschodu", ale wciąż tyle jeszcze do zjeżdżenia... Zresztą sami zobaczcie":

drive.google.com/open?id=1mG89Ped7Mpub-QnMXUNEte4I9C4&usp=sharing

2014 z Siedlec do Ełku
2015 z Sochaczewa do Olsztyna
2016 z Warszawy do Puław

i ciągle mi mało :)
2016/07/17 19:44 #29008

sldtwa

sldtwa Avatar

No to teraz zobacz Maryś coś zmalowała...

:woohoo: :) :woohoo:

drive.google.com/open?id=1LWVTWTrWLflIl8O7XqObFP6xjxI&usp=sharing

1.039 km
2016/07/17 19:40 #29007

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień dwunasty - 16 lipca 2016 - POWRÓT

Ranek w Kazimierzu szary. Kręcę się trochę po miasteczku, które dopiero się budzi. Otwierają sklepiki, kawiarnie, ludzi na ulicach jeszcze mało. Sobota, szary, chłodny poranek. Kazimierz budzi się powoli.
Jadę do Puław najkrótszą drogą. Tam o 13 z minutami mam pociąg do Gliwic. Spodziewałam się jazdy drogą 824, ale okazało się, że przy wałach wiślanych biegnie droga rowerowa. Szybko i wygodnie dotarłam do Puław. Same Puławy....no cóż. Okropne. Nie widziałam pałacu Czartoryskich, pałac, park na pewno są ładne i warte zobaczenia, ale część miasta, którą przejechałam, żeby dotrzeć do Dworca PKP zrobiła na mnie złe wrażenie. Dworca zresztą też nie ma, to co było rozebrano i budują nowy.
Iwaszkiewicz w "Podróżach do Polski" napisał, że Puławy zepsuła budowa zakładów azotowych. Tylko co tu było do zepsucia, jak wszystko brzydkie.... Może kiedyś odkryję, co Iwaszkiewicz miał na myśli.
Moje rowerowe lato skończyło się tydzień wcześniej niż planowałam. Wiadomo, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.... Następna rowerowa włóczęga za rok... jeśli zdrowie, jeśli....
Dziękuję wszystkim czytającym za podziękowania. Miło mi, że ktoś czytał moje notatki z podróży. Dzięki za komentarze.
Wojtku....Bo uniosę się pod same chmury z dumy...Więc bądź ostrożny z tym rozwodzeniem się nad moją niezwyklością :)
Iza i Jacek, bardzo, ale to bardzo mi miło, że czytaliście i że zadaliście sobie trud zarejestrowania się na GSR, żeby klikać podziękowania:)
Andrzeju (sldtwa), za codzienne troskliwe telefoniczne sprawdzanie, czy nie trafił mnie szlag na tych drogach między Bugiem a Wisłą wielkie dzięki:) I oczywiście za pomoc techniczną przy umieszczaniu moich relacji na GSR też dzięki. A trzysetka? Nie, jednak dziękuję. Jedną na koncie już mam i starczy. :)
Jeszcze tylko mapka trasy z Kazimierza do Puław i jakieś mapki zbiorcze sporządzone przez skrupulatnego sldtwa. :)
A ja zajmę się uporządkowaniem zdjęć, które zrobiłam. A na tych zdjęciach widoki, widoki, krajobrazy kapliczki..czyli to, co lubię fotografować najbardziej. I czego szukam jeżdżąc rowerem.

Ostatnia mapka: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/766602165
2016/07/17 19:31 #29006

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień jedenasty- 15 lipca 2016- DO KAZIMIERZA

Niespodziewany koniec lata (rowerowego) ....
Trzeba rozsądnie zaplanować ten ostatni dzień. Muszę znaleźć się w miejscu, lub blisko miejsca, z którego będą odjeżdżać pociągi. Telefon do przyjaciela, omawiamy możliwe opcje. Wybieram Kazimierz Dolny. Dystans do pokonania z Janowa Lubelskiego do Kazimierza od 90 do 100 z kawałkiem, zależnie od wybranej trasy, czyli dokładnie mój ulubiony dzienny. Z Kazimierza nie jeżdżą pociągi, ale jeżdżą z pobliskich Puław. Więc pojadę do Kazimierza trasą blisko Wisły. Trzeba tej rzeki dotknąć, skoro ma być między Bugiem a Wisłą....
Zresztą Kazimierz był w moich planach, mam tam zamówiony nocleg, jedynkę z łazienką w Schronisku pod Wianuszkami, tyle że na następny dzień. Telefon do "Wianuszków", mogę przyjechać dzień wcześniej, ale dostanę pokój wieloosobowy z piętrowym łóżkami ( z gwarancją, że mi nie dokwaterują żadnej obcej pani lub pana) z łazienką na korytarzu. Trudno. Ważne, że będzie dach nad głową. Nie chce mi się tracić czasu na szukanie czegoś innego. Jeszcze rzut oka na mapy i ruszam w drogę.
Pierwsze kilometry to była walka o życie na krajowej 74. Jechałam tą drogą poprzedniego dnia, ale do Janowa to całkiem spokojna i przyjazna dla rowerzystów droga (o licznych podjazdach wielkości dużej skoczni narciarskiej nie mówię), a od Janowa ruch dużo większy, tiry i wszystko to pędzi z prędkością światła. Jest pas awaryjny, ale na tym pasie w mojej wściekle żółtej kamizelce i tak nie czułam się bezpiecznie.
Z ulgą i poczuciem, że wygrałam walkę o życie dotarłam do Modliborzyc. Tam mogłam wreszcie opuścić DK 74 i DK 19, bo zdaje się, że odcinek, który przejechałam jest oznaczony jedym i drugim numerem i skierować się prosto ku rzece Wiśle.
Mam przed sobą około 30 km spokojnych dróg przez lasy. W Zaklikowie w rynku odpoczywam chwilę na ławeczce. Jakaś pani przygląda mi się...Wiele razy, zwłaszcza w małych miejscowościach czuję na sobie wzrok ludzi...Dobrze być tak całkiem anonimową. Niech się ludzie gapią. Na sąsiedniej ławeczce starszy Pan z pieskiem rozmawia ze starszym Panem z rowerem. Rozmawiają o życiu. Potem dołącza do nich starszy Pan w czapce i jeszcze jeden Pan z rowerem. Zaklikowskie życie towarzyskie.
Ostania miejscowość na prostej do Wisły to Borów. Borów ma w swej historii zdarzenie tragiczne. To w tej i okolicznych wsiach miała miejsce największa hitlerowska akcja pacyfikacyjna. 2 lutego 1944 roku Niemcy bestialsko wymordowali tu ponad 1000 osób. Nie przeczytałam tego w podręcznikach do historii. Dowiedziałam się o tym , bo podróżuję rowerem po Polsce. Gdybym jechała samochodem na pewno nie zauważyłabym tablicy informującej o tych wydarzeniach.
A dalej do góry, na północ wzdłuż Wisły przez Annopol, Józefów na Wisłą. I im "wyżej", im bliżej Kazimierza jestem, tym bardziej oczy przecieram ze zdumienia. Nigdy nie byłam w tych okolicach. Krajobraz jest taki inny niż te, które znam. Ale jest piękny. Sady, sady, sady, plantacje chmielu, rzędy porzeczek, malinowe "chruśniaki". To wszystko ślicznie wkomponowane we wzgórza, dolinki....No i widoki na Wisłę. A mnie się wydawało, że trasa przy Wiśle będzie nudna...
Warto zatrzymać się za miejscowością Kolczyn. Widoki z wysokiej skarpy zapierają dech w piersiach. A te sady.... a te wiśnie i maliny takie dobre....Co tam Kazimierz! Tu zostać, tu jest pięknie.... Mój apetyt na kradzione wiśnie i maliny ostudził dopiero widok plantatora, który właśnie czymś pryskał swój wiśniowy sąd. Mówię sobie: na pewno wodą....Choć czemu miałby pryskać wodą wiśniowe drzewka... Zaczęłam doszukiwać się objawów zatrucia czymś śmiertelnie trującym...ale nic. Może instynktownie kradłam tylko nie trujące owoce?
No i wreszcie Kazimierz.
Dotarłam do Kazimierza w najlepszej z możliwych pór. Wieczór, słońce powoli zachodzi, wszystko w ciepłych barwach....Jestem absolutnie oczarowana miasteczkiem. Zresztą czy to naprawdę miasteczko? Mam wrażenie, że jestem w ślicznej filmowej inscenizacji, że ktoś zapomniał rozebrać dekoracje kiedy skończono kręcić "Dwa księżyce". Całą moją wiedzę o tym jak wygląda Kazimierz Dolny mam tylko z tego filmu. Jestem oczarowana i na pewno chcę tu wrócić.
Bo czy można nie być oczarowaną miejscem, w którym schronisko młodzieżowe znajduje się w XVII -wiecznym spichlerzu i nazywa się "Pod Wianuszkami"?

Mapka obowiązkowo: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/766338886
2016/07/16 23:02 #29005

sldtwa

sldtwa Avatar

No Maryś, jesteś oczywiście niesamowita. Dzisiejsza walka z tłustym błotem da się porównać jedynie z ubiegłorocznym przeczołgiwaniem się z rowerem pod przewodami elektrycznego pastucha :laugh:
Trochę szkoda, że musisz przerwać swoje "beztroskie" podróżowanie, ale z drugiej... wreszcie przyjedziesz tu, gdzie rower smakuje najlepiej... :laugh:
Czekamy... Może jakaś lajtowa "trzysetka"? Dałabyś się? :woohoo: :woohoo: :woohoo:
2016/07/16 17:52 #29000

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień dziesiąty - 14 lipca 2016 - WSZYSTKO NA OPAK...WSZYSTKO NIE TAK...

W okna pokoiku w Starej Aptece w Zwierzyńcu stuka deszcz...Lubię deszcz. Lepiej niech z nieba leje się woda niż nieznośny żar, jeśli już coś koniecznie musi się lać... Budzę się leniwie... Myślę, co mam w planach na dziś...?
Dziś będzie literacko, dziś będzie śladami opowiadań I.B.Singera. Będę szukać "jidiszlandu" mojego ulubionego pisarza w Biłgoraju, Frampolu, może i do Goraju zdążę...A nocleg w Janowie Lubelskim, to też sztetl z opowiadań Singera. No i oczywiście, nim opuszczę Zwierzyniec, zobaczę najciekawsze miejsca w tym mieście, mieście - ogrodzie.
Budzę się leniwie, słyszę dźwięk sms-a, nie spieszę się z jego przeczytaniem...za chwilę telefon...
Złe wieści, koniec wyprawy, trzeba natychmiast wracać...tylko gdzie...najpierw do domu, do Gliwic..czy prosto do mamy, do Łasina...myśli galopują..
Jakiś pociąg... Gdzie?, Skąd? Dokąd?...Jednak prosto do Łasina...ale mam w sakwach tylko ciuchy rowerowe... Decyzja: dostać się do Zamościa, potem pociągiem do Lublina...po północy powinnam być u mamy w Łasinie. Pakuję się pospiesznie, nie dbam o porządek w sakwach, pytam właścicielkę Starej Apteki o najkrótszą drogę do Zamościa. Najszybciej będzie przez Obrocz, potem w lewo...Ruszam. Pada deszcz.
Nigdy jadąc rowerem nie wykonałam i nie odebrałam tyłu telefonów, co na tych 20 kilometrach w drodze że Zwierzyńca do Zamościa przez Obrocz. Głowę mam zajętą zupełnie czymś innym niż rower i Roztocze...ale jednak dociera do mnie niezwykła uroda lasów, przez które jadę . Deszcz ustaje. Wszystko pachnie, paruje....Szkoda.... muszę wracać a moje plany, a Sandomierz, a Kazimierz, a Nałęczów, Lubartów , Lublin...
Muszę wracać.
Nie.....jednak nie muszę wracać natychmiast. Wszystko toczy się w takim tempie...Zapada decyzja. Do Łasina muszę pojechać w niedzielę. No skoro tak, skoro jest czwartek.... Jadę dalej. Jeszcze dwa dni.
Do domu pojadę w sobotę a w niedzielę na Pomorze, do mamy. Siadam na przystanku w jakiejś miejscowości już niedaleko Zamościa, emocje powoli opadają. Co zrobić z tym dniem? Całej trasy zaplanowanej na dziś już nie zrobię, nocleg mam zamówiony w Janowie Lubelskim....
Wyciagam mapy papierowe i elektroniczne, ustalam gdzie dokładnie jestem i jak stąd nie pojechać do Zamościa, w którym już przecież byłam, "przeliczam" trasę. Biłgoraj musi odpaść, to nie będzie podroż śladami I.B.Singera taka jak chciałam... Jadę do Szczebrzeszyna a stamtąd do Janowa Lubelskiego, ale po drodze będzie Frampol, może starczy czasu, żeby wpaść do Goraju .... może kawałek singerowskiego "jidiszlandu" jednak zobaczę.
Ale najpierw do Szczebrzeszyna, koniecznie nie przez Zamość.
Jestem we wsi Zarzecze, z map wynika, że jeśli cofnę się troszkę, malutko, jakieś 200 metrów i pojadę do wsi Wieprzec, to potem polną drogą dostanę się do asfaltowych dróg, którymi szybko dojadę do Szczebrzeszyna.
:evil: :evil: :evil:
Polną drogą... tę polną drogę zapamiętam na zawsze. Na tej polnej drodze przeszłam swój rowerowy chrzest, po którym nic mnie na rowerze już nie złamie. Dwa kilometry rowerowego piekła, którego przejście zajęło mi dwie godziny. Tylko dlaczego się w to piekło wpakowałam?
Diabli wiedzą. Droga wyglądała dobrze. I gdyby nie było po deszczu przejechałabym ją w mig podziwiając ładne roztoczańskie widoki. Ale było po deszczu, bo lało całą noc. Już po pierwszych metrach koła okleiły się błotem. To powinno dać mi do myślenia i powinnam uciekać z tej drogi jak najszybciej. A ja nie uciekam, ja się pcham dalej. Co mnie w tę drogę pcha....Diabli wiedzą. Wyjęłam pilnik do paznokci i pomyślałam, że będę prowadzić rower trawiastym poboczem, no a jeśli błota nazbiera się trochę więcej to go tym pilniczkiem wydłubię i raz dwa przejdę do asfaltu. Pilnikiem do paznokci...Pilniczkiem to mogłam sobie w ....uchu podłubać!
Błota nazbierało się w minucie tyle, że zablokowały się koła. I nigdzie żadnego patyka, niczego czym mogłabym z tym tłustym paskudnym błotem walczyć. Zostają tylko ręce. Przestaję zwracać uwagę na to, czy się wybrudzę, czy nie, do sandałów mam przyklejone błotne placki wielkości patelni, tonę i ślizgam się w tej błotnej mazi, zaczyna padać deszcz, nawet nie zakładam kurtki przeciwdeszczowej, jest mi wszystko jedno czy przemoknę, czy nie.
Posuwam się kilka metrów, wydzieram błoto pomieszane z zielskiem spod błotnikow, z hamulców, znów kilka metrów....Nie dam rady tak "jechać", że nie dam rady pchać roweru w tym błocie.... Lżejszy będzie bez sakw...Ale to błoto jest tak klejące i tłuste, że bez sakw też się nie da pchać roweru. Koła się całkiem zablokowały. Trzeba nieść.... Biorę sakwy i niosę je 50, 100 metrów, rzucam sakwy, wracam po rower, niosę rower, potem znów sakwy.... Sandały oklejone błotem ważą kilogramy...Pada deszcz.Pokonanie niecałych dwóch kilometrów tego piekielnego szlaku zajęło mi dwie godziny. Docieram wreszcie do trawiastej drogi. Ale to wciąż jeszcze nie asfalt. Jestem w lesie, są tu na szczęście gałęzie, patyki, więc szukam takiego, którym da się wydłubać trochę tego cholernego błota i odblokować koła. Potem było jeszcze dwukrotnie zmoczenie tyłka w głębokich kałużach, bo się wywaliłam. Raz z rowerem, więc wpakowałam do brudnej wody cały swój bagaż ...Kiedy dotarłam do siedziby jakieś leśnego człowieka mieszkającego w starej, zardzewiałej camperze i zapytałam ile jeszcze do asfaltu ten na mój widok powiedział tylko "ojojoj"...Na pewno nie przyszło mu do głowy, żeby mnie ewentualne gwałcić i mordować. Było tylko wiele mówiące o moim stanie bezradne "ojojoj", i powiedział to twardy leśny człowiek.
Chyba jeszcze nigdy żadna asfaltowa droga nie ucieszyła mnie jak ta, do której dotarłam po tych dwóch godzinach piekła....Tylko co mnie w to piekło pchało...Sam diabeł, czy tylko moja głupota....
Pogoda zaczęła się poprawiać, wyszło słońce, woda w wielkich kałużach momentalnie się nagrzała. I te kałuże okazały się świetną łaźnią i pralnią. Doprowadziłam do porządku swoje sandały (i po raz kolejny stwierdziłam, że na moje jeżdżenie porządne skórzane sportowe sandały są najlepsze, bo co teraz zrobiłabym z całkiem przemoczonymi adidasami?), umyłam się trochę, ciuchy i tak były mokre, więc je na sobie z najgorszego "wyprałam". Słońce ładnie grzeje, szybko wyschnę. A rower poprowadzę do porządku na myjni w Szczebrzeszynie.
Jadę do Szczebrzeszyna. Na rynku stoi pomnik chrząszcza, ale myjni samochodowej tam nie ma. Siedzę chwilę na schodach szczebrzeszyńskiego ratusza i zastanawiam się, którędy do Janowa. Nie mam sił ani czasu na zwiedzanie Szczebrzeszyna. Miały być singerowskie klimaty.....Jest po szesnastej, najkrótszą drogą mam do Janowa około 50 km. Nie ma co kombinować, trzeba jechać najkrótszą , czyli krajową 74.
Nie spodziewałam się, że tego dnia po survivalu w błocie czekają mnie jeszcze górskie premie . DK 74 ze Szczebrzeszyna do Janowa biegnie przez tereny piękne widokowo, ale strasznie trudne dla rowerzystów z ciężkimi sakwami. Zaraz za miastem pierwszy podjazd. Nie ma szans na jechanie. Idę. Co tam, podejdę, potem będzie fajny zjazd... Był. A potem było pionowo pod górę i zjazd i jeszcze jeden podjazd i jeszcze jeden...Rewelacyjne widoki, takie, że ach, och i o k...., jak pięknie, zjazdy takie, że aż czapkę gubiłam, bo mi ją pęd powietrza z głowy zrywał...Mimo, że to krajowa, to ciężarówek nie było. Ale te podjazdy...a właściwie podejścia... Czarno widzę godzinę dotarcia na nocleg. Na szczęście górskie premie skończyły się jeszcze długo przed Janowem. We Frampolu doprowadziłam do ładu swój rower, bo okazało się, że jest tam myjnia. I wcale nie myślałam o Singerze. Za Frampolem zjechałam z krajówki i przez Kocudze (jest kilka Kocudzy),wsie, w których jest mnóstwo pięknych drewnianych chałup dotarłam do Janowa Lubelskiego. Nie przypuszczałam, że drogi poprowadzą mnie kiedyś do Kocudzy, z której pochodzi słynny swego czasu zespół Jarzębina... Ale poprowadziły.
To był niesamowity dzień, pełen emocji, zupełnie nie taki jak miał być...To był ciekawy dzień. A "jidiszlandu" Singera poszukam kiedyś tam. Zresztą świata żydowskich sztetli i tak już nie ma.

Mapka: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/765805638
2016/07/15 21:14 #28997

Marysia O.

Marysia O. Avatar

:D
We wczorajszej notatce zabrakło zwyczajowej mapki. Oto ona: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/765805638
2016/07/15 09:18 #28990

wojtino

wojtino Avatar

Za sprawą Twoich barwnych relacji z przeżytych pięknych chwil na rowerze wracają wspomnienia z wyprawy po Roztoczu z Matołkiem i Pawełkiem. Była to jedna z najpiękniejszych moich wypraw, a "z Matołkiem" znaczy nocleg pod namiotami każdy nocleg w innym miejscu, wolność i swoboda. Było cudownie, upalnie, kąmpiel w lodowatej wodzie przy kapliczce na wodzie,w Tanwi tam gdzie szumy ,w żródełku przy świerszczu w Strzebrzeszynie,było chłodzenie całym wiadrem wody w przydrożnej studni było... było... było... ach.....gdzie się podziało...
2016/07/15 07:57 #28989

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień 9 - 13 lipca 2016 - NA ROZTOCZU

Słoneczny ranek w ośrodku wypoczynkowym Duet w Zamościu, wykorzystuję na poprawienie paru rzeczy w moim rowerze. Poprzedniego dnia w Castoramie kupiłam cały zestaw śrubek, nakrętek i podkładek. Trzeba zrobić z nich użytek.
Dbam o swoje bezpieczeństwo na rowerze. W zeszłym roku kupiłam sobie kask...który miałam na głowie może z dziesięć razy, nie więcej. Kask jeździ sobie ze mną na sakwach, skąd ma na pewno świetny widok na świat, a je jeżdżę w mojej ulubionej spłowiałej od słońca czapce z daszkiem. Tak czuję się bardziej jak turystka, nie jak rowerzystka, co to ubiera się w obcisłe, "bo to warto mieć styl" i tak mi po prostu wygodnie.
Podczas tej wyprawy kask na głowie miałam tylko w Warszawie. Wiem, że kask to bezpieczeństwo i niejednemu rowerzyście uratował zdrowie i życie....Wiem i każdego dnia rano, kiedy pakuję sakwy przed wyruszeniem w drogę kask ląduje na sakwach. W spłowiałej czapce z daszkiem mi wygodniej. I co na to poradzić...
W tym roku dla podniesienia swojego bezpieczeństwa na rowerze w przeddzień wyjazdu kupiłam lusterko. Lusterko z mocowaniem nie do mojej kierownicy z rogami, ale przecież to się da przerobić. I przerobiłam, jak jakiś Adam Słodowy wykorzystując do tego nakrętki z plastikowych butelek, czarną taśmę izolacyjną, mocowanie od niepotrzebnego światełka odblaskowego i wszystko zadziałałoby idealnie, gdyby nie brak jednej śrubki odpowiedniej długości, a nie było już czasu, żeby ją kupić. Przez jej brak lusterko podczas jazdy nie pokazuje drogi za mną tylko mój biust (no, połowę biustu, bo jednak na środku kierownicy nie przymocowałam tego lusterka). Więc wiem jak na rowerze prezentuje się mój biust, ale jego ciągłe oglądanie chyba jednak nie zwiększa mojego bezpieczeństwa. Castorama w Zamościu spadła mi z nieba. Kupiłam co trzeba. Trzeba tylko zrobić z tego użytek i umieścić to lusterko w innym miejscu na kierownicy. Umieszczam. A czas leci....
Opuszczam Zamość koło południa. W Informacji Turystycznej dostaję trochę materiałów i kupuję jedną mapę. Jestem gotowa na podbój Roztocza.
Jadę na Krasnobród. Najpierw kilkanaście kilometrów nudnawego wyjazdu z miasta i jego najbliższych okolic a potem nagle jakbym przeniosła się w zupełnie inną świat.
Zaskoczyła mnie ta zmiana krajobrazu. Roztocze. Górki, wzniesienia, lasy, pasy pól na tych górkach... Ładnie. I trudne rowerowo. Co kawałek pcham rower pod kolejne wzniesienia. I tak aż do Krasnobrodu.
Krasnobród- " roztoczańska Częstochowa", miejsce pielgrzymek do małego obrazka Matki Boskiej. Łaskę uzdrowienia otrzymała tu Marysieńka Sobieska, która w podziękowaniu za przywrócone zdrowie ufundowała zachwycający barokowy kościół. Kościół jest piękny a pełnym blaskiem będzie błyszczeć kiedy skończy się trwający właśnie remont. Krasnobród to też śliczny zalew, na który jednak już nie pojechałam, bo nie był mi po drodze. Zatrzymałam się chwilę przy podwójnej drewnianej XVIII-wiecznej kapliczce "Na wodzie" i w przyjemnie chłodnych wodach strugi płynącej pod kapliczka zanurzyłam dłonie. Woda ma podobno moc uzdrawiającą.
Z Krasnobrodu jadę do Tomaszowa. "A może byśmy tak, najmilszy wpadli na dzień do Tomaszowa...." - chodzi po głowie....Ale to nie ten Tomaszów. Jestem na Lubelszczyźnie nie na Mazowszu.
Tomaszów Lubelski wydał mi się ładnym, zadbanym miastem. Oglądam piękny drewniany barokowy kościół i cerkiew. I jem obiad, na który "wcale" nie muszę czekać. Zamawiam w barze obiad i pytam, ile będę na niego czekać a pani za ladą, z miną tej z "Misia" co dokręcała miski do stolików burknęła "wcale" i pakuje mi na talerz co zamowiłam. Brakuje mi tylko "perosze..". Jak w " Misiu".
Czas najwyższy jechać do Zwierzyńca, tam mam kolejny nocleg. Prostą drogą z Zamościa do Zwierzyńca mialabym coś koło 30 km, ale ja tam jadę dookoła świata. Wybrałam taką drogę naokoło, bo chciałam zobaczyć słynne szumy, czyli wodospady na Tanwi. Widziałam tylko jeden, malutki. Żeby przejść ścieżkę nad rzeką i zobaczyć więcej musiałbym zostawić gdzieś rower.
W miejscowości Susiec moje drogi znów krzyżują się że szlakiem Green Velo.Pomarańczowe znaczki prowadzą mnie do Józefowa i poprowadziłyby aż do Zwierzyńca, ale wybieram krótszą drogę przez piękne lite lasy Roztoczańskiego Parku Narodowego.
Czas mnie goni...Zrobiło się późno...
Cały ten dzień mam poczucie, że ledwie muskam miejsca przez, które jadę, że wciąż coś omijam, z czegoś rezygnuję, jadę za szybko. Tam jest tyle do zobaczenia...ale to na inną wyprawę, bardziej stacjonarną, taką na poznanie małego kawałka ziemi, nie na zjeżdżenie setek kilometrów dróg.
2016/07/13 10:06 #28981

wojtino

wojtino Avatar

Marysia Jesteś Wielka, masz moje uznanie i podziw. Jak czytam Twoje barwne relacje z wyprawy to czuję się jakbym tam był, jakbym to ja przeżywał te rozterki, wątpliwości, zmienne nastroje itd. Ze mną jest tak samo na samotnych wyprawach ale chyba nie mam tyle determinacji, tyle zaparcia w dążeniu do celu, szybciej się wycofuję.
Brawo Marysia naprawdę Jesteś niezwykła. :ok:

P.S.

Ciekawy jestem jakie wrażenie na Tobie zrobi Zamość, perła renesansu polskiego. :)
2016/07/13 09:50 #28980

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień ósmy - 12 lipca 2016 - ODPOCZYWANIE W ZAMOŚCIU

Ośrodek Duet w słoneczny poranek rozczarowywał nieco mniej niż nocą. Przeżyję tu ten dzień, zwłaszcza że będzie on zajęty i nie będę miała czasu zastanawiać się nad peerelowską urodą miejsca, które sobie wybrałam na odpoczywanie w Zamościu.
Dzień mam zajęty , bo trzeba zrobić pranie a najpierw zorganizować jakąś miskę i kupić proszek (pranie jest absolutnym priorytetem, bo nie został mi już żaden czysty ciuch), trzeba odezwać się do rodziny, czyli trochę podzwonić, trzeba zwiedzić miasto, bo jestem przecież w Zamościu, tym słynnym Zamościu, trzeba zjeść wreszcie jakiś normalny obiad. No i trzeba zająć się rowerem, bo te trzaski z napędu są niepokojące.
Z praniem poszło gładko, dostałam miskę na recepcji, po proszek skoczyłam do kiosku. Rodzinę obdzwonię wieczorem, zwiedzanie popołudniu, zwiedzanie połączone z obiadem gdzieś na Starówce.
Rower... Gdzie się z nim udać....Internet sugeruje, że do serwisu rowerowego (i narciarskiego) "Ale jazda" na ulicy Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To samo sugeruje pan z recepcji. Najlepszy punkt naprawy rowerów w mieście. Zdecydowanie to potwierdzam, choć nie mogę go oczywiście porównać z innymi. W "Ale jazda" zostałam potraktowana poważnie, fachowo i miło. Wymieniono mi pedały będące na granicy rozsypania się, miły Pan podokręcał luzy, które dało się dokręcić, ocenił stan napędu....wiem, że nie jest bardzo dobry.... pogadaliśmy o moim jeżdżeniu i jeżdżeniu rowerem w ogóle. Za robotę nie wzięli nic, zapłaciłam tylko za pedały a na rower dostałam fajną naklejkę z logo serwisu. Więc na problemy z rowerem, czy na mały przegląd w długiej trasie w Zamościu polecam "Ale jazdę".
Zwiedzanie....co można zobaczyć w Zamościu powie Internet i każdy przewodnik turystyczny. Starówka z przepięknym ratuszem robi duże wrażenie, włóczę się po uliczkach Starówki, wchodzę do katedry, we wszystkich ogródkach przy restauracjach, kawiarniach mnóstwo ludzi...leniwe popołudnie z renesansem na dotyk.
Podczas tych moich wypraw rowerowych spotykam ludzi, z którymi los łączy mnie tylko raz, na chwilę. Czasem takie spotkania zostają na długo w pamięci, nie wiadomo o dlaczego, czasem znikają niemal natychmiast. Ładnie o takich spotkaniach pisał Z. Herbert w "Modlitwie Pana Cogito -Podróżnika"....
Spotkania....
Pani z kiosku w Zamościu.... dała mi za darmo sznurek do rozwieszenia prania...może dlatego, że ja i mój rower poruszyły w niej jakąś strunę tęsknot..."Wie pani, lubię jeździć rowerem, często jeżdżę za miasto a czasem myślę, że chciałabym wsiąść na rower i pojechać gdzieś daleko..."
Pan na cmentarzu prawosławnym spotkany gdzieś na trasie w siódmym dniu...Nieco śpiewną tutejszą mową mówi: "Pani wejdzie, zobaczy, o tu pomnik..." Cmentarz zarośnięty zielskiem po pas, wśród zielska trochę zniszczonych nagrobków i ten Pan. Coś tam grabił, sprzątał? "A Pan tu sprząta?" -pytam. "Jawor upadł. Ksiądz proboszcz kazał wziąć i trzeba posprzątać" Teraz dopiero widzę korzeń zwalonego drzewa, trociny. Jawor upadł.
Jutro jadę dalej...Jestem ciekawa i drogi i ludzi, których na niej spotkam.

A moje włóczenie się po Zamościu wyglądało tak: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/764211458
2016/07/12 22:44 #28979

Marysia O.

Marysia O. Avatar

Dzień siódmy - 11 lipca 2016 - POŻEGNANIE Z BUGIEM I NA ZAMOŚĆ

Pan Bóg to jednak dobrze pomyślał... Pracuj człowieku sześć dni a siódmego odpoczywaj. Ale ja chciałam być mądrzejsza od Pana Boga, więc wymyśliłam sobie, że odoczywać będę dnia ósmego.
Dlatego pewnie ten siódmy dzień był taki ciężki. Dostałam nieźle w... kość, bo upał, bo wiatr jakby nie jechać zawsze w gębę, bo drogi dziurawe i pod górę. Do tego w rowerze coś strzela w napędzie....rozwali się czy się nie rozwali....
Ruszam z Teptiuków pod Hrubieszowem około 10. Żar leje się z nieba, nie lubię upałów. W upały zajmuję się głównie umieraniem z upału. Choć kilka lat temu odkryłam, że upał można przetrwać na rowerze. Było to dla mnie odkrycie zaskakujące, bo wydawało mi się, że kiedy termometry pokazują ponad 30 stopni nie będę w stanie ujechać nawet kilometra. Ale da się ujechać nawet dużo więcej . I pęd powietrza owiewa...rower to niezły sposób na upał.
Nie zastanawiałam się wczoraj czy jechać w upał czy nie, bo przecież jechać trzeba, następny nocleg a nawet dwa noclegi mam w Zamościu.
Do Zamościa z Hrubieszowa jest około 60 km najkrótszą drogą. Nie wybieram najkrótszej drogi, bo przecież wciąż jeszcze mogę jechać z Bugiem.
Na mojej trasie najpierw Hrubieszów, w którym zobaczyłam przede wszystkim wielką bylejakość i ...mnóstwo miejsc, gdzie można zjeść lody. Gdzie nie spojrzę tam widzę wielki napis Lody. Ta bylejakość objawiła mi się przede wszystkim w niemożliwie krzywych i dziurawych chodnikach. Rozumiem, że stare chodniki to dziurawe krzywe płyty albo dziurawy połatany asfalt, ale nie rozumiem czemu nowe chodniki są ułożone tak byle jak...
Hrubieszów, miasto, które kojarzy mi się z jakimś serialem (Plebania?), w którym wciąż ktoś jechał do Hrubieszowa, ma pewnie wiele uroku, ale nie zobaczyłam go w ten upalny lipcowy dzień. Lody, które kupiłam w jednym z licznych punktów sprzedaży lodów nie miały smaku. Kupiłam dwie gałki w różnych smakach, ale te smaki różniły się tylko kolorem. Więc zjadłam lody o smaku żółtym i różowym, pogadałam chwilę z właścicielem lodziarni o tym skąd, dokąd jadę i opuszczam Hrubieszów z poczuciem, że trzeba tu kiedyś wrócić, żeby odkryć nieoczywiste piękno tego miasta. Bo na pewno takie jest.....
Żar leje się z nieba, mocno wieje gorący wiatr, pcham się pod górę i pod ten męczący wiatr....i myślę....no przecież do cholery w taki dzień lepiej byłoby zażywać ożywczej kąpieli w jakimś ślicznym jeziorze w moich rodzinnych stronach albo siedzieć pod parasolem ze szklanką zimnego piwa (lub coli)....Te sakwy to chyba mi ktoś wypchał kamieniami....
Przez Gródek, Czumów drogą biegnącą bliziutko granicy i Bugu docieram do wsi Ślipcze. Tam jest takie miejsce, gdzie drogą dotyka granicy i rzeki. Zatrzymuję się na chwilę. Trzeba się z Bugiem, który wyznaczał mi drogę tyle dni jakoś pożegnać...
Ale prawdziwe pożegnanie odbyło się trochę dalej. W Wołynce polną drogą przez łąki docieram nad sam brzeg Bugu i ledwie widocznym przejściem przez gęste zarośla idę na skraj skarpy. W dole rzeka w całej swej cudownej dzikiej krasie. Mam widok, który wynagradza jakiś niedosyt, bo jadę z Bugiem, ale rzadko rzekę widzę. Dalej kilometr, może więcej idę ścieżką tuż przy Bugu. Idę granicą, mijam polskie słupy graniczne, na drugim brzegu rzeki widzę żółto - niebieskie słupy ukraińskie. To przejście i pchanie ciężkiego roweru ścieżką na pewno nie rowerową kosztowało mnie tyle energii, że na szosę wracam pół żywa... Siódmy dzień trzeba było odpoczywać....
Ale trzeba jechać żeby odpocząć ósmego dnia. Tak to sobie wymyśliłam wbrew boskiej logice, to teraz mam za swoje.
Jadę przez Kryłów (w którym się nie zatrzymuję, choć pewnie warto, bo są tam do obejrzenia ruiny zamku z XVI w), Prehoryle, do wsi Gołębie, gdzie Bug ostatecznie i nieodwołalnie Polskę opuszcza.....a właściwie gdzie do niej wpływa, przecież jadę pod prąd....
Tu jakaś nutka żalu... Jakiś etap tej podróży właśnie się kończy....i nagłe otrzeźwienie. Przecież jest już 16, mam na liczniku tylko 34 km, czyli przed sobą jeszcze jakieś 70- 80.
Trzeba jechać, trzeba jechać i usprawnić to jechanie, bo zdecydowanie za bardzo się guzdrałam na ostatnich kilometrach z Bugiem.
Na drodze do Dołhobyczowa niczego nie usprawniłam, wręcz przeciwnie, były to najtrudniejsze kilometry w całej tej wyprawie. Najtrudniejsze, najwolniejsze, z największym spadkiem motywacji i sił. Pod górę, pod gorący wiatr, i żar z nieba. Z wizją tych mokrych chłodnych przepysznych wiśni, które jadłam kilka dni temu, gdzieś przed Serpelicami....Ile bym dała za ich ożywczy chłód...
Dowlokłam się do Dołhobyczowa resztkami sił.... Muszę coś zjeść, chwilę odpocząć i dalej w drogę ...
W miejscowym barze zjadłam najgorszy bigos jaki w życiu jadłam. Z bardzo marnego menu wybrałam bigos, bo miał być najszybciej. Dostałam talerz suchej, bezsmakowej kapusty z kromką suchego chleba. Cała wilgoć z tej potrawy dawno wyparowała, bo pewnie nie wytrzymała dziesiątego odgrzewania.
Na nocleg w Zamościu dotarłam o 22:30. Z Dołhobyczowa pojechałam przez Mircze, Tyszowce, Komarów Osadę. Na szczęście upał odpuścił, zachmurzyło się, siły też jakoś wróciły. Może ten sianowaty suchy bigos miał jednak jakąś ukrytą moc... Krajobraz się zmienił, po lewej i po prawej stronie mam teraz szeroką otwartą przestrzeń. Ładne przedżniwne widoki, łany złotych zbóż. Przyzwyczaiłam się, że po mojej lewej stronie horyzont był zawsze zamknięty pasem drzew i zarośli za którymi płynęła rzeka. Ten pas był bliżej lub dalej, ale był. A tu nagle tyle przestrzeni...
I przyzwyczaiłam się, że jeśli trzeba iść za potrzebą, to bez trudu w odpowiednim momencie znajdę odpowiednie miejsce. Największyym dyskomfortem tak między 70 a 85 kilometrami był pełen pęcherz. I nic, żadnego lasu, lasku, krzaków. Wieś przy wsi, gospodarstwa przy gospodarstwach... W Komarowie w środku wsi widzę jakąś opuszczoną zarośniętą pokrzywami posesję. To nic, że środek wsi i pokrzywy po pas. Muszę i już. Taki atak komarów i wszelkiego gryzącego wściekle robactwa przeżyłam tylko raz, dwa lata temu w środku Puszczy Białowieskiej. Tam to było uzasadnione, puszcza, jakieś moczary, wilgoć....Ale w środku wsi? No chyba że ta wieś nazywa się Komarów. Już bardziej adekwatnie nie można było tej wsi nazwać.
W Zamościu w Carrefourze rzutem na taśmę, bo już wypraszali klientów, robię zakupy i jadę na nocleg....który mnie bardzo rozczarowuje...
Tak to jest jak chce się być mądrzejszym od Boga i na odpoczywanie wybiera się dzień ósmy, nie siódmy.

Mapka: www.endomondo.com/users/10074881/workouts/763959391
2016/07/11 11:09 #28955

sldtwa

sldtwa Avatar

Mówię Ci Maryś, że Ty książkę kiedyś napiszesz o tym swoim jeżdżeniu : :laugh:
Jeden egzemplarz masz już sprzedany :woohoo: Zapisuję się na subskrypcję... :ok:
Czas generowania strony: 0.187 s.