Kamieniec Suski - Pruski Wersal po przejściach...
Wypad do Kamieńca Suskiego (od Susza) chodził mi po głowie od jakiegoś czasu. Nie byłem tam kilka lat, a dochodziły mnie słuchy, że coś wokół tego miejsca się zmienia, jakiś nowy właściciel, jakieś plany.
Po skalkulowaniu drogi doszedłem jednak do wniosku, że połowa października to już trochę za późno na taką 130-140 km wyprawę.
Połowa października za późno, ale połowa listopada ... w sam raz
Rzuciłem pomysł. Chwycił. Zapisało się paru "zwariowanych". Dobra nasza.
Plan był dosyć prosty.
Szybki przejazd do Prabut, po drodze zajrzenie do remontowanego właśnie pałacu w Klecewie (to autorski wkład Bartka, który choć sam nie mógł jechać, polecił nam zalety pałacu) i dalej do głównego celu naszej podróży, czyli ruin pałacu Finkensteinów w Kamieńcu Suskim.
Ten potężny pałac zwany dość powszechnie Pruskim Wersalem, należał do architektonicznych pereł dawnych Prus Wschodnich. Była to ulubiona rezydencja cesarza Fryderyka Wielkiego, który wielokrotnie spędzał w niej wakacje, polował i zatrzymywał się zawsze w drodze z Berlina do Królewca.
W 1807 roku pałac zajęli Francuzi i przez dwa miesiące rezydował w nim Napoleon Bonaparte w towarzystwie Marii Walewskiej.
Każdy z kolejnych władców Prus bywał gościem Kamieńca.
I wojna światowa, choć przetaczała się kilkakrotnie po okolicy, nie zaszkodziła pałacowi.
Dopiero rok 1945 i najście niezwyciężonej Armii Czerwonej przyniosły zagładę posiadłości Finkensteinów, podobnie zresztą jak wielu innym, o podobnej klasie i urodzie obiektom (jak choćby wspaniałym pałacom rodziny zu Dohne w Słobitach i Gładyszach nieopodal Pasłęka).
Scenariusz był zawsze podobny: najpierw powszechne mordy i gwałty na ludności cywilnej, dzika grabież, podpalenie i wysadzenie w powietrze. Nie inaczej było w Kamieńcu.
W drodze powrotnej zamierzaliśmy za namową Marcina zajrzeć do Prabut i zwiedzić unikalny w tym rejonie, pochodzący z 1722 roku miejski wodociąg ciągnący się długimi kanałami 3,5 m pod poziomem prabuckiego rynku.
...
Bladym świtem, o 7.00 na starcie zameldowało się 7 roweromaniaków, w tym... KAMA - nasza jedynaczka i inspiracja
Pogoda, choć pochmurna, nie była zła. Pierwszą część wypadu łyknęliśmy bez większych problemów. Trochę wiało, ale na szczęście w plecy. Najpierw sesja fotograficzna w Klecewie, potem godzinne penetrowanie zakamarków kamienieckiej ruiny i wreszcie rynek w Prabutach, okazała historyczna fontanna sprowadzona tu z samego Berlina i podziemia. Wszystko udokumentowane w Galerii.
Schody były jednak dopiero przed nami. Obiad w cieplutkiej pizzerii nie podziałał niestety mobilizująco. Ponadto dowiedzieliśmy się, że ekipa, która wybierała się na nasze powitanie do Kwidzyna, odpuściła i ... możemy sobie zaszaleć i pobiesiadować
I tak się stało. Uznaliśmy też, że skoro nie musimy jechać do Kwidzyna to pojedziemy... na skróty. Koniec końców skrót wydłużył nam planowany dystans o jakieś 10-12 km
No i widziałem te chytre uśmieszki Pietera i Matołka, którzy mieli ubaw po pachy, kiedy misterny minutowy harmonogram Kierownika, brał w łeb...
Wiatr może i zelżał, ale wiał dokładnie w odwrotnym kierunku niż jechaliśmy. Do tego drobna, niezbyt mocząca, ale uciążliwa mżawka no i ... ciemności. Ale animuszu nie brakowało, humory dopisywały, Hardy koncertował piszczącymi hamulcami, Kama, choć z obolałym barkiem, stanowczo odrzucała propozycje skorzystania z oferty kolei żelaznych...
I tak w okolicach 22.00, z 3,5 godzinnym obsuwem zameldowaliśmy się w Grudziądzu.
Każdy miał na liczniku po 150 - 160 km. W listopadzie to naprawdę zacny wynik.
No i w głowie siedzi już parę nowych tras, które zrobimy w przyszłym roku. Choćby właśnie do Pasłęka, Słobit i Gładysz. Skoro w takiej ekipie można zrobić 160 km w listopadzie, to ile można w czerwcu...?
sldtwa