Może tu nie na miejscu, ale postanowiłem zamieścić opis jednego z ostatnich jesiennych wyjazdów. Może przydługi, niedoskonały, ale może ktoś przeczyta.
Jak głosiły prognozy pogody 6/7 października miał to byś słoneczny „łykend”. No to postanowiłem pojechać zobaczyć sobie naszą nadwiślańską winnicę. O istnieniu takowej ”Przy Talerzyku ” w Topolnie dowiedziałem się z programu kulinarnego prowadzonego przez Karola Okrasę. Tak mnie to zaintrygowało, że jest tutaj, prawie pod moim bokiem prawdziwa winnica, że musiałem tam pojechać. Ale tygodnie mijały a ja nie mogłem się zebrać. Zawsze coś było nie tak. A to brak chęci, a to za gorąco, a to za zimno. W końcu pomyślałem, że jak nie teraz to już nie będzie drugiej w tym roku okazji no i się zebrałem 7 października. Postanowiłem nieco sobie ułatwić zadanie, albowiem dzień już był krótki. Tam i z powrotem to jakieś ok.90 – 100 km, jeszcze zwiedzanie… . I tak do Pruszcza Pomorskiego pociągiem, dalej na rowerowych kołach do Topolna i do domu. Mapy praktycznie nie brałem przecież to tu po sąsiedzku, wszystko było wiadome. No i to był błąd pierwszy. Ruszyliśmy we dwójkę, syn i ja. Do Pruszcza pociągiem bez przygód, za radą miejscowych obraliśmy kierunek no i jazda. Pogoda póki co była słoneczna i tak koło za kołem ruszyliśmy. Było fajnie, jabłuszka z przydrożnych drzew, gadu gadu i okazało się, że chyba nie tędy droga. Pomyłkę i dodatkowe kilometry znieśliśmy z godnością. Wiatr również. W rejonie Topolna zaczęło się podjazdy. Takie całkiem całkiem. W nagrodę fajny zjazd do Topolna. Tam żadnej informacji. A wieś jak wymarła. Tylko przy kościele kilka samochodów. Jeździmy w te i we wte. Gdzieś tu musi być winnica. Uratowała nas para prawie tubylców. Z psem, plecakiem i statywem na aparat fotograficzny. Wskazała kierunek. Ostro pod górę i to taką drogą, że i ciągnikiem po wądołach strach jechać. No to tym razem pieszo, noga za nogą i wdrapaliśmy się do góry. Co chwilę się oglądaliśmy za siebie. Widok na dolinę był malowniczy. No i wreszcie jest winnica. Jak się patrzy. Pięknie położona, pięknie budynki dojazd, i w ogóle bardzo fajnie. Tyle już, że bez winogron. No cóż, tego roku wszystkie owoce dojrzały nieco szybciej niż zwykle. Początkowo nie było też gospodarzy, przyjechali po dłuższej chwili. Przepraszali, że nie mogą się nami zająć, gdyż przygotowywali degustację dla zapowiedzianej grupy. Trochę pogawędziliśmy. Krótko mówiąc było bardzo miło. Nie chcąc przeszkadzać tą samą drogą zeszliśmy nieco niżej i tam na łące, mając przed sobą ładny widok na nadwiślańską nizinę zrobiliśmy sobie przerwę. Kawa, kanapki ciastko … . No i po chwili ruszamy dalej. Teraz to po płaskim. Słoneczko jednak zaczęło kaprysić. Więcej go nie było niż było, a tę stratę wynagradzał wiatr. I jak na złość zaczęło też popadywać. Tak już było do końca. Zmieniał się jedynie kąt natarcia w siłę rosnącego wmordęwindu. Po jakimś czasie trafiliśmy na nowo oddaną ścieżkę rowerową. Świetnie się nią jechało. Ale tu oczywiście pojawił się błąd trzeci. Zachęceni ścieżką sami nie wiedzieć jak zamiast skręcić w kierunku mostu przez Wisłę wpadliśmy do Świecia Chcąc nie chcąc przejechaliśmy przez miasto, obok zamku i katedry i dopiero po przejechaniu w silnym mordewindzie całej Żurawiej Kępy objawił się nam most przez Wisłę. Tam też wiało. Dalej to już wiadomo. Poprzez nasze ulubione dwa Wymiary do Grudziądza. Na miejscu liczniki dobitnie nam pokazały, że co pociąg skrócił, błędy wydłużyły. I tak było te ok. 90 km. No ale wiemy gdzie jest i jak wygląda najbliżej nas położona winnica. Może jak dni staną się znowu długie warto tam zawitać? Może połączyć to np. z ogniskiem i degustacją?