Nie ma nic piękniejszego w życiu, jak uczucie spełnienia i świadomość własnego „JA”, tuż po tym.
I tak jest przez całe życie, tylko okoliczności się zmieniają...
Dla mnie nie ma nić piękniejszego i potężnego od widoku sztormowego morza z nutką słońca przebijającego się przez zasłonę chmur, tuż po tym, jak ostatkami sił zwijałem żagiel... Siedzi sobie wtedy taki mały człowiek pośród reszty załogi i jest z siebie zadowolony, bo po raz kolejny przyczynił się do remisu. Bo z naturą nie można wygrać, można jedynie wywalczyć remis. Każdy inny wynik oznacza porażkę...
W człowieku jest coś takiego, że kiedy przejedzie ostrą trasę, kiedy jest już na finiszu to zapomina o tym, że jeszcze parę kilometrów wcześniej chciał się poddać, zejść z roweru i użalać się nad sobą z dala od innych. Nasz wspaniały organizm uwalnia wtedy swoje ostatnie zapasy energii i daje je naszym mięśniom w prezencie. Wpadamy na „metę” i wszystkie wątpliwości, cały ból i zniechęcenie zostaje przesłonięte euforią. Miesiąc później pamiętamy już tylko euforię, a rok później wspominamy to jak którąś tam z kolei przygodę...
I tak przez całe życie, tylko okoliczności się zmieniają...
I tak się teraz zastanawiam...
Traktuję swoje rowery, jak bramę do tego, o czym pisałem parę linijek wyżej...
Ja je tak traktuję... A co z ludźmi, którzy dzień w dzień popychają na swoich „Rometach” do pracy, bo nie mają innego wyjścia? Ja, taki jebus, nie wyjadę w trasę kiedy zwyczajnie mi się nie chce... Oni muszą.
Ja, bawiłem się w komandosa, który ukrywa się przed wrogiem w lesie, bo nie chciało mi się siedzieć w domu. A taki żołnierz w leśnym dole, gdzieś w lasach Plitliwskich Jezior...?
On chętnie zamieniłby się ze mną, chętnie ponudziłby się przed monitorem komputera z kubkiem kawy w dłoni... Pomyśleć tylko, że ja celowo brałem ciężki plecak na grzbiet i marzłem przez trzy dni... Dla przyjemności.
Mamy szczęście, bo mamy wybór.
Zdrowie tych, którzy go nie mają. Chociaż, ja już chyba więcej nie piję...