98.7 PEŁNYCH WIARY KILOMETRÓW Oj wierzcie mi... Watykan ma w sobie tyle nieopisanej energii...
Rok temu także tu byłem, w marinie Porto Di Roma, jednakże zbyt krótko, by choćby na chwilę poważniej pomyśleć o pojechaniu do prawdziwego Rzymu. Śmieszne, bo właśnie sobie przypomniałem, że byłem tu także dwa tygodnie temu, ale w identycznych okolicznościach. Choć nie, kiedy tu byłem ostatni raz, to zdążyłem się tak-sobie-wyspać i wychodziłem dalej, do Monte Carlo.
Tym razem miałem szansę! Po dwudziestu kilku dniach bez roweru i bezmyślnemu szkodzeniu sobie na zdrowiu w międzyczasie, po wczorajszym dniu, w którym wypiłem morze piwa, i który to zwieńczyłem dwiema szklankami dżinu z tonikiem i filmem "Wiatr", bez gruntownego przygotowania, bo jedynym przygotowaniem był telefon do siostry mającej już Watykan na mapce odwiedzonych miejsc, postanowiłem posłuchać pragnienia i ruszyć dziś do centrum Rzymu!
Z wcześniejszych rozmów wynikało, że do centrum jest 25km. W biurze mariny dowiedziałem się, że 25km jest do południowych osiedli Rzymu, do centrum jest czterdzieści. Uprzejma pani za biurkiem zaczęła sprawdzać połączenia kolejowe, autobusowe... A ja nagle przerwałem jej, powiedziałem, że podjąłem decyzję, wróciłem na jacht, spakowałem się, zalałem bukłak po korek, wrzuciłem też do niego kostki lodu, żeby woda była cały czas zimna, wpiąłem się w rower i ruszyłem przed siebie! Miałem jasną intencję tej podróży i miałem nadzieję, że dostanę tego dnia w... "cztery litery". Dostałem, choć z początku zapowiadało się nie tak znowu ciężko...
Jadąc jeszcze ulicami tego zatyłkowa, w którym jest marina, zapytałem starszego kolarza o drogę, by niepotrzebnie nie błądzić. Potwierdził moje przypuszczenia i pojechał w swoją stronę. I nagle mnie dogonił. Wrócił, wyobraźcie sobie, żeby odwieźć mnie do Rzymu! Po drodze zaprosił mnie na szybkie espresso, podczas tego postoju na migi, łamanym włoskim i angielskim pogadaliśmy sobie trochę. Facet był w Polsce! Niedaleko Warszawy, pracował tam. Uczynny starszy kolarz odwiózł mnie pod sam wjazd do miasta i tam zawrócił.
Miałem do ramy przyklejonego taśmą izolacyjną GPSa. Z jego pomocą trafiłem do centrum Rzymu. Zobaczyłem koloseum i inne, z całą pewnością, znane zainteresowanym budynki i ruiny, które mnie - człowiekowi bez odpowiedniego przygotowania do bycia w takim miejscu, mogły tylko zachwycać zewnętrznością.
A propos koloseum - wszędzie w świecie pokazuje się je w taki sposób, że kiedy widzi się je własnymi oczami - wydaje się odrobinę rozczarowujące.
Nie tracąc czasu pojechałem do Watykanu - do celu mojej podróży. I tam, na Placu Świętego Piotra, poczułem ogromną wagę tego miejsca. Wydawało mi się, że wszystko zbudowane jest nie z kamienia a z szacunku, wiary, miłości, trwogi i szczerych intencji konkretnych osób. Dołożyłem więc swoją modlitwę, by o jakiś malutki promil wzbogacić te mury.
Niestety nie wszedłem do Bazyliki. Carabinieri nie pozwolili mi zostawić roweru pod ich opieką, a długa kolejka do wejścia napawała mnie niepewnością co do zostawienia niczym niezabezpieczonego roweru w jakimś nieznanym mi miejscu poza Placem Świętego Piotra. Może to zabrzmi głupio, ale nie czuję straty.
Lody! Są drogie, ale na wszystko, co ma sens - jakie one są pyszne! Takie sobie wydało mi się tylko to, że trzy gałki przepysznych lodów kosztowały mnie trzy europejskie pieniądze, a siedzenie o suchym pysku przy stoliku, kosztuje siedem. Usiadłem sobie na krawężniku, metr od lodziarni i miałem ich gdzieś.
Pora była wracać. GPS to wspaniałe urządzenie i chyba rozważę kupno takiego czegoś! Trafiłem na drogę do domu i jechałem spokojnie, czując coraz twardziej siodło pod odzwyczajonym od niego tyłkiem. Spokojna jazda skończyła się, kiedy zobaczyłem przed sobą gościa z ogolonymi nogami na wyścigowej żyletce... Dopadłem go, siadłem na ogonie, dałem zmianę na podjeździe... I musiałem na niego zaczekać. Załamka, to powinno być zakazane - kupowanie rakiet na księżyc przez ludzi, którzy dopiero nauczyli się składać samolociki z papieru... W pewnym momencie znów w ruch poszły gesty, mój łamany włoski i... I tyle. Gość dogłębnie pojął nieznajomość innego języka. Jednak swoje zrozumieliśmy - jechaliśmy w las, na ścieżki dla rowerów górskich! O mamo!
Po drodze dołączyło trzech pozostałych o lśniących łydkach i zapewne także portfelach, bo siedzieli na "rakietach na księżyc". Długo trwało, zanim zbudowali nade mną przewagę na tyle dużą, że traciłem ich z pola widzenia za zakrętami. Potem zacząłem dochodzić jednego z nich, ale na mocno zalesionym skrzyżowaniu ścieżek, zniknął mi... Od tej pory jechałem sam, z plecami sklejonymi z brzuchem i uczuciem "szczęścia w bólu". Nic już nie miałem, żadnych kart, mogłem tylko dojechać do drogi i potem na jacht. Ku mojemu zdziwieniu, po wyjechaniu z lasu zobaczyłem zadupie, z którego wyruszyłem. W terenie, z licznika nie schodziło 26km/h, często było ponad trzy dyszki, jestem mile zaskoczony, że moje nogi wciąż tyle potrafią z siebie wykrzesać, mimo kompletnie porzuconego planu treningowego. Nie widziałem nigdzie moich tymczasowych przeciwników, olałem ich więc tak samo, jak oni prawdopodobnie mnie olali i wróciłem tam, gdzie piwo, prysznic i miejsce do przelania wspomnień na wirtualny papier.
Jacek R. /Timon