?Więc jak to jest żyć swoim snem...??
Mam wrażenie, że żyję w czasach, w których łatwo jest zabłądzić i zgubić samego siebie.
Wszystko wydaje się w zasięgu ręki, o ile smartphone nie leży za daleko. To, co dzisiaj podnieca ludzi jest dla mnie nie do pojęcia. Inną rzeczą jest to, że chyba w ogóle podnieca nas coraz mniej. Prawa ekonomii opisują dzisiejszy świat lepiej niż fizyki. Im czegoś więcej, tym mniej jest warte i dokładnie to się dzisiaj dzieje. Zauważyłem, że nie cieszą mnie niekiedy nowe filmy na pinkbike.com i zaniepokojony przypomniałem sobie nie tak odległe czasy, w których takich filmów szukałem. ?Szukałem? jest słowem kluczem. Niespełna dziesięć krótkich nagrań w jednym folderze, które cieszyły tygodniami, a nawet miesiącami. I to nie jest nic złego, że mamy teraz całe dyski zapełnione takimi filmami, złe jest to, że żaden tak naprawdę nie zapisuje się w pamięci tak silnie, jak te pierwsze ?znalezione?. Oczywiście są wyjątki, bo chwała na wysokości, raz na bardzo długi czas powstaje dzieło, jak ?Life Cycles?.
Mógłbym godziny tracić na próby opisania Wam mojego bałaganu w głowie. Tego, jak to nie zgadzam się na przejadanie swojego życia obserwując życie innych, albo tego, jaki to żal do siebie żywię za porównywanie mojej osoby do najlepszych na świcie, co daje mi tylko poczucie, że jestem do dupy. Więc pora przypomnieć sobie, w czym nie jestem do dupy ? nie jestem do dupy w uświadamianiu sobie rzeczy i kiedy otworzę już oczy i spojrzę dalej i ponad, wtedy widzę coś, co bardzo mi się podoba. Widzę siebie w miejscu zwanym ?tu i teraz?. Widzę moje życie.
Jest na tej wyspie taka góra... Pantokrator się nazywa i przez wiele tygodni owiana była mitem. Widać ją z pokładu mojego jachtu. Wspina się na ponad dziewięćset metrów, jej szczyt z czerwoną anteną wystaje ponad góry wzrastające z morza. Wiele tygodni temu prawie ją zdobyłem przez czysty przypadek. Wybrałem niefortunną drogę, która okazała się być tą trudniejszą trasą na szczyt, w dniu, w którym zwodowaliśmy motorówkę, żeby dopłynąć z rowerami na brzeg, bym mógł pokazać jednemu z gości na pokładzie piękno ?głębi wyspy?. Zapewnienia o formie mojego podopiecznego rozwiały się dość szybko, kiedy widziałem jak słabnie na - trzeba to uczciwie zaznaczyć - bardzo, bardzo, bardzo stromej serpentynie. Wspinaliśmy się jak Baranki Boże, on na górskim e-biku, który najwidoczniej nie był wstanie go wystarczająco wspomóc, ja na szosówce ? po górskiej drodze uklepanej z luźnych kamieni. Moja przyczepność stała się zerowa, a igła jego energii leżała na podłodze, więc kiedy troszkę jadąc i sporo pchając dotarliśmy do asfaltowej drogi, ostatniego odcinka na szczyt, mając jedynie siedemnaście metrów w pionie do pokonania ? zdecydowaliśmy zjechać asfaltem na dół i odnaleźć trasę do miejsca, z którego nas zabiorą na pokład. No cóż, niektórzy odpuszczali szczyt Everestu, żeby przeżyć, więc...