Bardzo się cieszę, że mogłem doświadczyć jak to robią zawodowcy. Zabrałem się z grupą szybszą. Zaraz po starcie okazało się, że jestem jedynym "obcym" w gronie Wheel Brothers. Z racji tego padło hasło, że możemy zaczekać na grupę wolniejszą i kontynuować jazdę wspólnie. Jednak wraz z chwilą, gdy ekipa poczuła igliwie pod oponami eksplodowało im nitro... Dokładnie tak jak rusza żaglowiec, któremu przypadkiem opuszczono żagle przy pełnym, sztormowym wietrze. Mój rower pomyślał, że zwariowałem, kiedy kazałem mu latać i to dosłownie... Były momenty, kiedy tylne koło wyprzedzało przednie, będąc w przekonaniu, że to normalne a bark rzucił rękawicę sośnie na jednym z ostatnich singlii i poległ... Mój rumak zrzucił mnie jeszcze dwa razy. Za pierwszym w zamian za uniknięcie dzwona z drzewem i później, kiedy odrabiałem po tym straty... Wcale się mu nie dziwię, jak i nie mam pretensji. Jeszcze tak go nie traktowałem
Wróciłem uwalony jak górnik wracający z szychty, poparzony przez pokrzywy, oczywiście zmęczony i przeszczęśliwy mogąc być świadkiem pełnych potu, piasku i pasji pięćdziesięciu kilometrów.
Damian, raz jeszcze dziękuję za bidon.