Dzień pierwszy - 13 lipca 2015
Sochaczew to nie jest modny kierunek.
Budzik dzwoni o 3.45. Deszcz całą noc stukał w szyby. Pada. Nie chce się wstawać...Ale przecież wszystko zaplanowane, sakwy spakowane...
Wstaję, szybkie śniadanie, rzut okiem na sakwy. Czy mam wszystko? Może mam za dużo rzeczy, sakwy wydają się za ciężkie, przecież będę je wozic ponad tydzień... Wyjmuje jedno plastikowe pudełko, reszta jednak wydaje mi się niezbędna.
Ruszam.
Etap pierwszy - dotrzeć koleją do miejsca startu. Wsiadam do wygodnego dla podróżujących z rowerami pociągu Kolei Śląskich i mijając deszczowe Zabrze, Rudę Śląską, Świętochłowice szybko docieram do Katowic.
Tam przesiadam się do TLK Katowice - Warszawa i koło dziesiątej wysiadam na stacji
Sochaczew.
Szare niebo wisi nisko ale nie pada. Sochaczew to nie jest modny kierunek rowerowy. Najpierw planowałam rozpoczęcie wyprawy w Warszawie, ale pomyślałam, że jednak szkoda czasu na przebijanie się przez stolicę a w rejony Mazowsza, które chcę zobaczyć mogę ruszyć z Sochaczewa.
Co jest w Sochaczewie? Niech mi miłonicy tego miasta wybacza, ale nie wiem. Szybko opuciłam Sochaczew, ruszyłam DW 580 w kierunku
Żelazowej Woli i równie szybko docieram przed zamkniętą bramę parku za którą widze dworek Chopina...
Żeby tam wejć trzeba przejć przez nowoczesny, przeszklony budynek...Ten budynek, ochroniarze i wycieczka Japończyków ( Chopin chyba był Japończykiem...) , mam wrażenie, że to za wysokie progi na mój rower z sakwami.
Jade dalej, docieram do miejscowoci
Kampinos i tam wreszcie opuszczam nudną mazowiecką drogę. Przede mną przejazd przez Kampinoski Park Narodowy. Najpierw asfaltem, potem dobrym szutrem przemierzam KPN mijając po drodze Józefów i Górki.
W Gorkch zatrzymuje się na odpoczynek i zjedzenie bułki z krakowską suchą. Zaczyna padać. Nie wygląda to dobrze...zabezpieczam więc sakwy i siebie przed deszczem i ruszam dalej.
W KPN jest mnóstwo śladów wydarzeń z przeszłoci, mijam krzyże upamiętniające powstańców styczniowych i obeliski ku czci poległych w II wojnie światowej. Wkrotce lasy Kampinosu za mną a przede mną Nowy Dwór Mazowiecki.
I niestety horror, którego się nie spodziewalam. Leje deszcz, wszystkie ciężarówki poruszajace się tego dnia po Polsce maja do przejechania DK 85 i mosty na Wiśle i Narwi i robią to akurat wtedy, kiedy ja te mosty przemierzam w deszczu, prowadząc rower, sparaliżowana strachem...Dlugie mosty z barierkami, które sięgają mi ledwie ud - tak to czuje, a w dole wielka rzeka, do której prawie wpadam...Mój słaby punk i lęk, którego nie umiem przezwyciężyć. Żadne widoki na twierdzę Modlin nie zrekompensowały mi strachu na tych cholernych mostach
Rekompensatą była dopiero droga na Nasielsk. Wyszło słońce, zrobiło się ciepło, kwitnąca cykoria podróżnik, złote łany zbóż...Sielsko, spokojnie....marzenie rowerzysty.
Docieram do sennego Nasielska. Zapyziale, mazowieckie miasteczko wita mnie Zdrowaśkami dobiegającymi z okazałego ładnego kocioła. W cukierni przy głównej ulicy kupuje sobie lody. Pani prowadząca cukiernię jakaś taka niedzisiejsza. Szyk rodem z PRL- u. Tlenione włosy upiete w wysoki kok, czerwone usteczka ściągnięte w dziubek..
Opuszczam senny Nasielsk i drogą na Pułtusk dojeżdżam do Winnicy. Tu odbijam w boczne drogi, którymi docieram do Nowego Skaszewa na nocleg. Zatrzymuję się na chwilę przy przepięknym drewnianym kościele w Gąsiorowie.
Złote pola, zielone pastwiska, zapach lip i dojrzewającego zboża, ładne ciepłe wieczorne światło.... śliczny wieczór.
I tak zapadł wieczór i zaświtał poranek - dzień pierwszy.