Dzień ósmy - 20 lipca 2015
Suwalszczyzna moja miłość...
Moja miłość mnie przeczołgała, skopała, dała porządnie w kość i wypluła o godzinie 22 w Gołdapi na Mazurach, u wrót krainy piątej.
Suwalszczyzna, do której wzychałam, o ktorej lata marzyłam, do której tęskniłam, a będąc daleko dla ukojenia tęsknoty przekopywałam internet w poszukiwaniu zdjęć, gdzie byłaby ona...Ach, pojechać na Suwalszczyzne, zobaczyć ją...Niewdzięczna!
Poranek nad Wigrami chłodny, widzę ciężkie chmury przewalajce się nisko nad taflą jeziora, jachty na przystani niespokojne, targane wiatrem....Paskudnie. Szkoda, bo przecież dziś Suwalszczyzna, ta, której jeszcze nie widziałam.
Nigdy jeszcze nie byłam w okolicach na północ od Suwałk, gdzie ta kraina pokazuje się w swej największej krasie.
Ruszam ze Starego Folwarku, chłodno, mży deszcz, wieje nieprzyjemny wiatr. I te ciemne chmury... Zaraz lunie deszcz?
Z szosy sejneńskiej skręcam na Leszczewo. Dwóch miejscowych rowerzystów radzi mi szybko się schować, bo "widzi pani jak tam siwo?, tam już leje". Ale gdzie się schować...?" Pani idzie pod wieżę. Wieża jedyny ratunek" - mówią mi, pięknie po tutejszemu zaciągając.
Lubię słuchać jak ludzie tu mówią, tak inaczej, śpiewnie. Chowam się pod wieżę widokową. I może dobrze, że musiałam się schować przed deszczem, bo pewnie ominęłabym tę wieżę, a był z niej fantastyczny widok na klasztor w Wigrach.
Przestaje padać, jeszcze jedno spojrzenie na wigierską kamedolię i trzeba wreszcie jechać. Czas ucieka, jest jedenasta a ja mam przejechane dwa kilometry.
Znajduje czerwony szlak rowerowy i przez las trasą godną wyścigów MTB docieram do Okuniowca.
Dalej też staram się trzymać czerwonego szlaku rowerowego, bo on najszybciej powinien zaprowadzić mnie w okolice, które chcę zobaczyć. Ale nie trzymam się go kurczowo. Jeśli widzę na mapie, że gdzieś dotrę asfaltem zostawiam szlak biegnący piaszczystą drogą a wybieram asfalt.
Pogoda całkiem znośna. Wydaje się nawet, że idzie ku lepszemu. Dużo chmur, niskich, wyższych, ciemnych, jasnych, ale między nimi sporo błękitnych dziur. Tylko zaczyna wiać, coraz mocniej i mocniej, aż mam regularne wiatrzysko prosto w gębę i to jak bym nie pojechała...
Jadę szutrowkami (z muldami od amortyzatorów:) ), teren piekielnie trudny, wciąż pod górki, co kawałek schodze z roweru, bo nie daję rady jechać pod górę, pod silny wiatr, po muldach. Ale widoki dookoła takie, że dech zapierają.
Co też ten Pan Bog tu postwarzał....
Do tego na niebie koncert niesamowicie różnych chmur gnanych wiatrem. Więc widokowo dech zaparty, rowerowo też dech zaparty.
Suwalszczyzna daje mi popalić.
A potem duża granatowa chmura widowiskowo pedzona wiatrem zmieniła się w ogromną chmurę...W sekundach zrobiło się siwo, lunał deszcz a wiatrzysko przyginało drzewa do ziemi. Kurtka przeciwdeszczowa chroni mnie do tyłka, reszta mokrusienka.
Zdążyłam zabezpieczyć sakwy pokrowcem. Jest nadzieja, że uchowam w nich suche rzeczy.
Suwalszczyzno moja wymarzona, czemu mi to robisz....?
Wreszcie nawałnica mija. Ale ja mam dość. Jest zimno, jestem mokra, wieje...
Szukam najkrótszej drogi do wojewódzkiej 651 na Gołdap i byle szybciej być na kwaterze.
Docieram do Jeleniewa, stamtąd szosą na Szurpiły i Kruszki (śliczne te nazwy), kieruje się w stronę drogi na Gołdap. Ale nie dotarlam do niej szybko, dotarlam do niej paskudnie późno i to nie gdzieś między Żytkiejnami a Dubeninkami, ale w Rudce Tartak, skąd mam do Gołdapi ponad 50 km. Czemu? Bo mnie uwiodła ta niewdzięczna Suwalszczyzna.
Pogoda się poprawiła, portki mi przeschły, na niebie zjawiskowy koncert chmur, wiatr zelżał..Dwa kilometry od mojej drogi jest
molenna staroobrzędowców w Wodziłkach...No jak nie zajechać i nie zobaczyć...?
Zjeżdżam z asfaltu i....daję się uwieść fantastycznym widokom i prowadzić drogom.
Kto nie widział Suwalszczyzny w okolicach Wodziłek, Łopuchowa, Gulbieniszek ten nic o niej nie wie.
Okolice Wigier to jednak coś innego.
Ze stanu zachwycenia wyrwała mnie dopiero kolejna ulewa, tym razem nie taka całkiem przejściowa. Leje jak z cebra, chowam się na przystanku autobusowym, sprawdzam endo i mapy....Ups ... Jestem jakby zupełnie nie tam, gdzie powinnam...
Nie ma sensu stać na tym przystanku, nie wygląda na to, żeby miało zaraz przestać padać. I nie ma sensu szukać skrótów do drogi 651. Jadę w deszczu główną drogą na Rudkę Tartak i tam wjade na 651.
A do celu mam jakieś ponad 60 km...Jest 18...Że aż tyle wtedy nie wiedziałam. Pierwsza tablica z odległością była dużo dalej i przeczytałam na niej Gołdap 44 km.
Drogi nie zaprowadziły mnie nad jezioro Hańcza (trzeba będzie kiedyś tu wrócić), ale wiadukty w Stańczykach mimo późnej pory zobaczyłam.
Skrajem Puszczy Rominckiej nie przejechałam, raczej przeleciam. Na ostatnich kilometrach miałam chyba całkiem niezłe czasy.
Oj ty, moja Suwalszczyzno... Upragnioną tablicę Gołdap minęłam o godzinie 22.
To już ósmy dzień stwarzam ten mój świat...
I tak zapadł wieczór i poranek - dzień ósmy.