Czas na parę słów od kierownika tej spacerowej przejażdżki.
Wreszcie było dokładnie tak, jak zapowiadałem.
Pogoda bliska ideału. Dyscyplina czasowa wzorowa. Dystans zgodny z zaplanowanym. Powrót w godzinach przewidywanych (no, z maleńkim ogonkiem
). No i piękne okoliczności przyrody na całej trasie.
Z Mariny ruszyła ekipa w składzie:
Estera (która już od 4:25 goniła z Nowego na spotkanie)
Łobuzia
Danka
Pieter
Bartek
Wojtino
Adam K.
Tomek rowerek Prymas
Mały (który mimo obowiązków w innej części Borów, postanowił nas odprowadzić)
i oczywiście
sldtwa
Pogoda piękna, tempo raźne, szybko znaleźliśmy się w Czersku, na Grzybku i w Osiu. Tu urwał się odprowadzający nas
Mały, a my rześko popedałowaliśmy do Tlenia na obiecane śniadanie.
Najbardziej cieszył się na nie Adam i z radości przywitał się z Ziemią Tleńską bijąc głową w asfalt, przez co wyskoczyła mu ogromna śliwa w okolicach łuku brwiowego
. Okładał ją potem zmrożoną butelką piwa, a wreszcie zakupionym w sklepie workiem lodu.
Ponieważ jednak zachowywał się dosyć rozsądnie i mówił do rzeczy uznaliśmy, że można jechać dalej.
Szybki przejazd do Tucholi po pustej drodze, bo na nas przyjazd drogowcy zamknęli niemal całą drogę między Trzebocinami a Tucholą i na gwałt układali przed nami świeży asfalt. To się nazywa organizacja!
.
Po drodze rozstaliśmy się z
Tomkiem rowerkiem Prymasem, którego zarzyło nieco energiczne tempo i który obrał kurs na Cekcyn i kolej żelazną.
W
Tucholi krótko, małe zakupy i dalej wzdłuż Brdy do stanicy w
Świcie. Tam dłuższy popas. Tam też dogonił nas
Lef , który po niesamowitych wyczynach sprzed dwóch tygodni -
407 km!!!, tym razem postanowił zakosztować lajtowej dwusetki w dobrym towarzystwie
Dalej leśnymi duktami wzdłuż Brdy,
Piła Młyn, Zamrzenica, Sokole Kuźnica i prom, którym przeprawiliśmy się przez Zalew Koronowski.
Tam, bojąc się choroby morskiej, od wyprawy odłączył się
Wojtino i popedałował samotnie do Grudziądza.
Suty obiad na przedmieściach Koronowa, przejazd mostem dawnej kolejki wąskotorowej, Gościeradz... Tu zgubiliśmy
Lefa albo raczej to on nas zgubił pędząc w stronę Bydgoszczy
Trochę niebanalnych ścieżek, szczypta piachów (wycieczka rowerowa bez piachów, to jak zupa bez przypraw), przerażenie w oczach
Danki, że nie zdążymy na pociąg ... no i Happy End, czyli przyjazd do Maksymilianowa na całe 10 minut przed pociągiem. Tu pożegnaliśmy
Dankę, Esterę i Pietera, którzy pomknęli Arrivą do domu.
Reszta czyli:
Łobuzia i trzech muszkieterów pognała dalej. Wprowadziliśmy małą korektę do trasy i zamiast gonić na Fordon postanowiliśmy Wisłę przekraczać mostem w Świeciu.
Dobre asfalty na bocznych drogach, przyzwoite szutry (które wyszukiwał bezbłędnie genialny OsmAnd) i wreszcie karkołomny zjazd do
Gruczna. Liczne krótkie popasy przy spółdzielniach i wreszcie powrót do domu w przyzwoitej porze, zaledwie parę minut po zaplanowanej.
Tej odmianie nie mogli się nadziwić
Bartek z Adamem i gotowi byli jechać dalej, aby tradycji stało się zadość.
Podziękowania dla wszystkich uczestników, ale szczególne dla naszych dziewczyn.
Dwie pojechały swoje rewelacyjne życiówki.
Królowa dzisiejszej wyprawy
Łobuzia od rana pokazywała, że jest w życiowej formie i aż żal, że zaplanowałem tylko 210 km. Wczoraj miała potencjał na dużo, dużo więcej
Estera - ktróra dokręciła wreszcie swoją "dwusetkę" startując o nieludzkiej porze z Nowego (4:25), żeby powitać nas w Marinie.
Danka - której takie wypady powoli wchodzą w krew i stają się chlebem powszednim.
Dzięki i do następnej spacerowej dwusetki