Rok temu chyba już tę fraszkę umieszczałem, ale to były początki, nieprawne... W tym roku w kwietniu poprawiłem, dzisiaj jeszcze raz... wreszcie jest dość porządnie, nie muszę się zanadto wstydzić.
To filutersko-satyryczne wspomnienie z jednego z ubiegłorocznych wypadów nad Jezioro Głęboczek (polskie).
W DZIKIM KRAJU (ze zbioru "Satyriady")
Byłem na rowerze przez niedzielny dzionek,
jeździliśmy dużo, w użyciu był dzwonek.
Gdy w las wjechaliśmy, ledwie kos zaśpiewał,
a już wszędzie widzę - jakie brudne drzewa!
Jaka stara ściółka, liści ani widu,
ażem za te drzewa spłonił się ze wstydu.
Jakże to tak w Polszcze? Na tych swojskich drzewach
nawet jeden listek blaszki nie wygrzewa.
Do tego raz w górę, a raz w dół się jedzie.
Dziki kraj to znaczy, świadczy też o biedzie.
Któż to widział, aby w europejskim kraju
dróg nie wypłaszczono... tak jest w antyraju.
Do tego i asfalt nie wszędzie w tym lesie
był już położony. Przecież, jak wieść niesie,
asfaltowa szosa świadczy o kulturze
(rzecz jasna - nie może być mowy o dziurze).
Przez to trudno było kręcić pedałami,
szutrowymi jadąc w tym lesie drogami.
Ciężko dyszeliśmy, pot czoła zalewał...
Czy dobrze jedziemy? Wokół tylko drzewa.
Szczęściem się ukazał cel naszej wyprawy -
urocze jeziorko. Mieliśmy obawy,
czy możemy usiąść na zwalonym tam pniu,
jeszcze nie zmurszałym. W żadnym przecież stopniu
nie było to miejsce, gdzie ludzie siadają.
W lesie, w zwykłym kraju, to ławki stawiają.
Na szczęście był pomost. Jak w cywilizacji!
Lecz nie miał poręczy. Jak tu nie dać racji
tym, co zawsze twierdzą, że gdy w dzikim kraju
pomost nawet zrobią, i tak nie ma raju.
Wszędzie niedoróbki. Przez ten brak poręczy,
gdy ktoś nieuważny, anioł nie wyręczy,
nie ostrzeże wcześniej i człowiek wpaść może.
Miast odpocząć trochę, skąpie się w jeziorze.
Kto za to odpowie? Gdzie policja, pytam?!
Ach, to Polska przecież. Więc zębami zgrzytam,
że przez brak nadzoru jeziorko jest groźne.
Nawet niegrodzone. Rozglądam się trwożnie...
O, stadko danieli! Nie wpadnie w odmęty?
Są po drugiej stronie, szły brzegiem tamtędy.
Trwoga mija - przeszły, choć nieprowadzone
(bo to w dzikim kraju jest niedozwolone).
Żal by nas ogarnął, gdybyśmy widzieli,
jak woda pochłania to stadko danieli.
Spojrzałem do góry, gdzie ptaszki fruwają,
orła tam dojrzałem, żyje w naszym kraju.
Czemu dziób kagańcem nie jest mu związany?
Gdy ptaszki dopadnie, mogą odnieść rany.
Kto na to pozwolił, by w cywilizacji
orzeł pobratymców chwytał do kolacji?
Ptaszki jedzą ziarnka, piją też nektary,
więc i on tak może. To są boże dary!
Natura już ciśnie... gdzie tu są toi toie?
Nie ma? Straszny to kraj! Mamy więc za swoje.
Mogliśmy wyjechać, żyć w normalnym kraju.
Za ten błąd życiowy tkwimy w antyraju.
Natura napiera... tylko nam zostało
za krzaczki się schować. Było nas niemało,
znaczy chłopa ośmiu i synek tatusia.
Ulżyliśmy sobie, cichutko jak trusia,
by zwierza dzikiego ze snu nie obudzić,
gdyż broniąc niewiasty trzeba by się trudzić.
Tak, była niewiasta! W takim ciemnym borze
bezrozumna Polka bywać tylko może,
gdyż niepomna zwierza i braku toi toi,
w las z nami wjechała. Ona się nie boi?
Nie odczuwa strachu? Pewnie brak kultury
dziś ją w knieję przywiódł. Tu nie skryją mury
kobiecej postaci. Już duma, co zrobić,
i w przeciwną stronę chce nóżkami drobić.
W strachu wszystkie chłopy. Sama w dziką głuszę?!
Nim do nas wróciła, kłuły nas katusze.
Do tego widziała, że jest z kobiet sama.
Nigdy nie słyszała, że może być dramat?
Czemu nie pomyśli, różnie w Polszcze bywa.
Jedyna wśród samców! Na umie jej zbywa?
Przecież w świecie od lat wieść hiobowa niesie -
każdy Polak gwałci! Zwłaszcza wiosną w lesie.
Jednak miała szczęście. Po wycieczki znoju
do gwałtu nikt z chłopów nie miał już nastroju.
Może uchowała też cnotę niewieścią,
bo był ojciec z dzieckiem (tak liście szeleszczą),
albo nawet łaski boskiej dostąpiła,
że swej niewinności w lesie nie straciła.
Przyszedł czas nam wracać. Podnieśliśmy rzyci.
Powrót znów przez bory. Strachem już podszyci
jechaliśmy, wzrokiem wokół wypatrując.
Nie groźnego zwierza. Zbójców odór czując,
którzy, jak wiadomo, czają się co mila.
W tym kraju to norma. Więc nie krotochwila,
ale strach obręczą ściskał nas za gardła,
odwaga nam uszła, a trwoga dopadła.
Szczęście było przy nas. Las wreszcie za nami...
lecz wioski po drodze nie świecą pustkami.
Przed sklepami chłopy. Niby dzień niedzielny,
ale tu jest Polszcza. Tylko człowiek dzielny
przejedzie przez wioskę bez wielkiej obawy.
Mogą rower zniszczyć. Ot tak, dla zabawy.
Z duszą na ramieniu przemknęliśmy bokiem.
Znowu się udało. Ścigali nas wzrokiem,
ale nogi mieli już zbyt miękkie chyba
(o naszym dziś szczęściu odę spisze skryba).
Wreszcie widać miasto. Ciut cywilizacji...
Ścieżki rowerowe nie dają nam racji
przestania śledzenia, by uliczny pirat
nie wjechał któremuś w goły gnat akurat.
Znaczy w nogi piszczel, popularnie zwany.
Nikt nie lubi jechać, kiedy krwawi z rany.
Szczęście aż do końca przy nas jednak było -
ilu wyjechało, w zdrowiu też wróciło.
Nawet zbójce w drodze nas nie napadały,
ani srogie zwierza. Cud to niebywały,
znając prozę życia w naszym dzikim kraju...
Choć raz poczuliśmy, jak się żyje w raju.
Tylko brak toi toi, nad jeziorkiem w lesie,
psuł miłe wspomnienia. Ale, jak wieść niesie,
postawią je wkrótce. Przywiozą z Zachodu
nam cywilizację. Z serca, bez powodu.
Hardy