Od czego by tu zacząć?...
Od podziękowań dla uczestników tej... niełatwej wyprawy:
ŁukaszaN - który kręcił swoją kolejną "życiówkę"
Wojtina - mobilizującego grupę, zasłuchanego w swojego Alladyna i kręcącego kolejny film
Lef-a - który najpierw gonił nas przez 150 km w deszczu i pod wiatr, a potem dopingował na morderczym podjeździe w Wielkim Głęboczku
no i sobie (bo, kto to zrobi, jak nie ja?
)
sldtwa , który chciał "być syty rowerowania" i jest
Zaczęło się banalnie. Szybki przelot do karmelitańskiego klasztoru w Łasinie po inspirację, strawę duchową i błogosławieństwo księdza proboszcza, który życzył nam "jazdy z wiatrem".
Jakby na zamówienie natychmiast zaczęło niemiłosiernie wiać, oczywiście w kierunku przeciwnym do naszej jazdy
.
I tak przez kolejne 100 km do samego Działdowa. Potem burza, rzęsisty deszcz (przeczekany na szczęście pod szkolnym daszkiem) i...?
Wreszcie błogosławieństwo księdza proboszcza zaczęło działać... Kilka godzin pięknej, bezwietrznej pogody.
Za Lidzbarkiem dopadł nas
Leszek, który gonił uparcie od Grudziądza, nawet w najbardziej rzęsistym deszczu
Potem jeszcze morderczy (przynajmniej dla mnie) podjazd pod Wielki Głęboczek (choć przyznam: do Miesiączkowskiej góry jednak się nie umywa), Zbiczno, Ciche, moja ukochana DP10 i ... jesteśmy w Jabłonowie.
Tu jednak, podczas miłego picia kawy, dopadła nas wreszcie polująca od rana aura.
Najpierw zmoczyła nasze rowerki, potem nas w panicznej ewakuacji na stację PKP.
Ostatecznie
212 km i wszystkie cele osiągnięte. Łukasz ma życiówkę wykręconą na trudnym terenie i w trudnych warunkach, a reszta jest "syta rowerowania" (przynajmniej do jutra
)
Do następnego
Zdjęcia i filmik wkrótce.