Kilka słów na temat szalonej wyprawy do
Warszawy z ostatniego piątku.
Nie od dziś głoszę tezę, że najlepszym sposobem na problemy, zmartwienia i doły jest ich...
zajechanie... najlepiej na śmierć
Jakoś ostatnio mi ich nie brakowało. Najpierw zdrowotne, które na długie miesiące wyłączyły mnie z rowerowania i kazały wątpić, czy kiedykolwiek przejadę jeszcze choćby 30-40 km, potem rodzinne...do tego codzienne stresy...wreszcie przegrane karne z Portugalią... Jednym słowem: CD.
Dlatego, kiedy w ostatni czwartek żona i córka zostawiły mnie na tydzień na pastwę "słomianego wdowieństwa" decyzja była krótka: jadę!!!
Telefon do przyjaciół w Warszawie, którzy od roku dobijali się o moje odwiedziny, spakowane sakwy, obejrzany mecz i o... 00:03 ruszyłem.
Początek tradycja. Żwawo i szybko: Nicwałd-Orle-Słup-Ostrowite-ulubiona DP10 (choć po ciemku jest dosyć ponura)-Ciche-Grzmięca-Jajkowo-przejazd urokliwą doliną Drwęcy o brzasku niezapomniany. Dobrze, że kiedyś jeździłem tam za dnia z Pieterem, więc udało mi się tylko niewiele pobłądzić.
Potem Miesiączkowska Góra, która potrafi wypruć z człowieka flaki-podjazd do Górzna-zjazd w leśne ostępy w kierunku Czarnego Bryńska ... i przede mną Mazowsze. Kraina idealna do robienia długodystansowych wypadów. Gładka jak stół, bez podjazdów, z dobrymi asfaltami, z drogami wytyczanymi przy pomocy liniału...
Lubowidz, w którym nawiedziłem grób mojego pradziadka zmarłego w 1920, potem Ciechanów i wreszcie rodzinne i ukochane miasto mojej mamy -
Pułtusk. Znam tam każdy kamień, więc niczego nie zwiedzam, tylko pałaszuję lody, zjadam (zjadam?) bułkę na najdłuższym w Europie rynku i ruszam dalej. Sam nie mogę się nadziwić, jak łatwo przyszła mi ta dwusetka.
Niedaleko za Pułtuskiem spotykam Pana Leszka.
Pan Leszek to rowerzysta z Warszawy. Oceniam go na ok.40-stkę. Ideał kolarza, porządny rower, idealny strój, żylasty i kościsty. Na początek zdawkowe pozdrowienie, potem jednak, kiedy mówię, że jadę z Grudziądza do Warszawy i że nie planuję tego na 3 dni... wyraża żywe zainteresowanie i proponuje wspólną jazdę.
Wtedy jeszcze nie wiem, że to nie moje problemy i zgryzoty zagrożone są śmiercią, ale ja sam.
Pan Leszek rusza, przez chwilę staram się łapać jego koło, wchodzimy szybko na pułap 30-34 i... tak przez prawie 60 km.
Oczy wychodzą mi z orbit i wiem, że jeśli tylko pojawi się najlżejszy choćby podjazd to odjadę od Pana Leszka jak balonik, z którego spuszczono powietrze. Zatrzymujemy się z dwa razy na kilka sekund i dalej, i dalej...
Wreszcie pod Wołominem przychodzi pomoc: przejazdy kolejowe w remontach, objazdy... Złapałem oddech i wychrypiałem: "Wie Pan Panie Leszku, mi to się chyba aż tak bardzo do tej Warszawy nie spieszy. Zresztą znajomi mówili, że późno będą w domu, więc co ja tam pod drzwiami będę robił? Chyba chwilę zostanę w tym Wołominie". Pan Leszek zrozumiał, podziękował, pogratulował dystansu i ... odjechał.
Ledwo dojechałem do Orlenu. Postanowiłem wypić kilka kaw, zjeść 3 hot-dogi, zapomnieć o błękitno-czarnej koszulce Pana Leszka, którą widziałem, przez ostatnie 60-km
Patrzę - flak. Dawaj naprawiać. Wszystko jest problemem. Przecież dotąd tylko patrzyłem, jak Matołek, Krzyś albo Pieter naprawiali moje rowery. Jakoś się uporałem.
Zjadłem, wypiłem... Wychodzę a tu znowu flak. Wkurw wziął mnie niezły. Wymieniłem dętkę, koło założyłem odwrotnie, szczęki hamulcowe za diabła nie chciały odpuścić, rozpiałem i pojechałem dalej. Ok. 21:30 byłem na miejscu. Nie muszę opisywać w jakim szoku byli moi przyjaciele i ich dzieci, kiedy dotarło do nich, że "wujek na rowerze przyjechał".
Czułem się świetnie, kąpiel, końcówka meczu Walii z Belgią, potem gadki do 2 i wreszcie sen.
W sumie przejechałem ponad 360 km, bo Endo zerwało się parę razy, a na ostatnich 2-3 km padła komórka. Ale niech zostanie te zarejestrowane
346.
Trzecia trzysetka w moim życiu
Przyszła mi chyba najłatwiej.
Sobota jak sobota. Żadnych bólów, nawet tyłek zregenerował się przez te kilka godzin. Potem jakaś wystawa, jakiś koncert na świeżym powietrzu, włóczymy się po Łazienkach, nagadujemy się za wszystkie czasy. Wieczorem zapijamy smutek po zwycięstwie Niemców
Plan na niedzielę jest prosty: dojechać "niedosyty" jakie zostały z piątku (jeśli jakieś zostały).
Wyjeżdżam o
4:30. Już jasno. Jadę na rowerze z odwróconym kołem i z rozpiętym przednim hamulcem.
O 5 zaczyna padać. Leje przez 4 godziny bez przerwy. Najpierw myślę o ucieczce na pociąg w Nasielsku, ale jak tu taki mokry wsiąść do pociągu? Jadę dalej.
W Ciechanowie przestaje padać, wychodzi słońce... Może jednak pojadę? Przynajmniej obeschnę. Przemoczony jestem do gaci. Jadę.
Wreszcie w
Mławie postanawiam skorzystać z oferty przwoźnika.
Mam za sobą
170 km, do Działdowa nie zdążę już dojechać, a wtedy droga pociągowego ratunku zostanie odcięta. Rozsądek zwycięża. Iława - Jabłonowo. O 18.19 jestem w Grudziądzu.
To wszystko