Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie

Odpowiedz w temacie: Wyprawa rowerowa Alpe Adria, czyli jak z Mc'Donalda zlądowaliśmy w Austrii ((o;

Nazwa
Tytuł
Boardcode
B) ;) :) :P :laugh: :ohmy: :sick: :angry: :blink: :( :unsure: :kiss: :woohoo: :lol: :silly: :pinch: :side: :whistle: :evil: :S :blush: :cheer: :huh: :dry: :ok: :serce: :unlike: xD
Wiadomość
Powiększ /  Pomniejsz
Załączniki

Kod antyspamowy: Wpisz słownie liczbę 12 *

Historia tematu:: Wyprawa rowerowa Alpe Adria, czyli jak z Mc'Donalda zlądowaliśmy w Austrii ((o;

Maks. pokazywanych 15 ostatnich postów - (zaczynając od ostatniego)
2021/02/12 20:19 #33393

Kasia

Kasia Avatar

oj Tomku, Ty to potrafisz tak w środku zimy przywołać ciepłe wspomnienia. Każdy dzień wyprawy miał swój niepowtarzalny urok i nie wymieniłabym go na żaden inny, nawet tego jednego zimnego i deszczowego :D
Ps.
Aż mnie ruszyło i przeglądałam moją fotoksiążkę z wyprawy.
2021/02/11 22:25 #33391

Matołek

Matołek Avatar

Aż mi się ciepło zrobiło...

Dzień ósmy i dziewiąty, czyli italiańskie lato nad Adriatykiem

...a nawet gorąco, na wspomnienie tych dni ;)

W zderzeniu z Alpami, które zachwycały mnie przy każdym okręceniu głowy, ta część zrobiła na mnie, przynajmniej na początku, mało sympatyczne wrażenie. Upał, zmęczenie i tęsknota za minionym, zmieniły mnie początkowo w straszliwego zrzędę. A to, że kemping tłoczny, że morze uciekło, że plaża jakaś nijaka, a w wodzie roi się od zielska (dobrze, że nie od rekinów ;)). Teraz mi strasznie głupio...

Upał rzeczywiście dawał się we znaki. Ciężko było się zebrać do jakiegokolwiek jeżdżenia, ale szkoda było też siedzieć bezczynnie, kiedy słynne italiańskie lato w pełni, a znane z nadmorskich plaż Grado w zasięgu ręki.
Kemping, na którym dane nam było stacjonować, kusił basenami, sportowymi kompleksami, własną plażą z pomostem i wodnym placem zabaw. Był nawet sklep i ponoć restauracja :) Jednak Grado kusiło bardziej, więc trzeba było w końcu wziąć się z upałem za rogi i zwlec na rower.

Grado - piękne miasto, położone na lagunie, co sprawia dość sympatyczne wrażenie. Jednak w taki upał, najsympatyczniej robi się wieczorem. Widać było, jak ludzie wyczekują zachodu, a miasto po zmroku tętni życiem. Ludzie odzyskują wigor, można znów oddychać i cieszyć się latem we włoskim kurorcie. Robi się wręcz słodko i romantycznie :serce: Ciepło będę wspominał to miejsce :)

A ponieważ to już koniec tej rozwleczonej w czasie opowieści, pozwolę sobie jeszcze raz serdecznie podziękować naszemu kierownikowi i organizatorowi - Piowiniemu, za wyciągnięcie nas na tę piękną wyprawę. Będę ją jeszcze długo i ciepło wspominał :) Dzięki wielkie Piotrze :)

A na deser tradycyjnie wybrane fotki:

Grado - część 1

Grado - część 2

Grado - wyjazd

Pozdrowienia dla wszystkich rowerowych wędrowców
Matołek





Załączniki:
2021/01/12 14:00 #33242

piowini

piowini Avatar

Wspomnień czar!
Prawie aktualne: skocznia w Bischofshoffen. Te małe sylwetki to grudziądzcy rowerzyści w drodze na ławeczkę.
Załączniki:
2020/12/14 19:27 #33177

piowini

piowini Avatar

Palmanova mnie bardziej kojarzyła się z Zamościem. W obydwu
umocnienia otaczają całe stare miasto.
Tomek dzięki za relację, miło było powspominać. Szczególnie teraz, kiedy jestem w rowerowym niebycie.






Załączniki:
2020/12/04 22:43 #33162

Qba84

Qba84 Avatar

Matołek napisał:

Po drodze klimatyczne miasto-twierdza o dźwięcznej nazwie Palmanova. Ciekawie wygląda to na mapce, gdyż wybudowano je na planie dziewięcioramiennej gwiazdy.

Lunety, raweliny, bastiony- wszystkiego po dziewięć :-)

Lepiej jak w Toruniu ;-)
2020/12/04 20:49 #33161

Matołek

Matołek Avatar

Znowu zebrało mi się na wspomnienia i powrót do niedokończonej opowieści...

Dzień siódmy - pożegnanie z górami

Pewnie nie uważałem na lekcjach geografii, stąd moje zaskoczenie, kiedy nagle skończyły się Alpy. Nie tak jak u nas, że najpierw góry są coraz mniejsze, potem jakieś pagórki, faliste pola... Po prostu ostatnia góra i nagle płasko jak naleśnik... jakby ktoś tak to sobie wymyślił :pinch:
Było mi smutno, bo kocham góry, a oddalające się alpejskie krajobrazy wzmagały we mnie uczucie niedosytu. Nie byłem przygotowany na taki koniec części "Alpe". Teraz nadszedł czas na "Adria" :side:

Nagle zmienił się klimat. Palmy u ludzi w ogrodach, żar z nieba, pomimo zbliżającego się zmierzchu, a szlak tego dnia liczył 120 kilo z górką.

Po drodze klimatyczne miasto-twierdza o dźwięcznej nazwie Palmanova. Ciekawie wygląda to na mapce, gdyż wybudowano je na planie dziewięcioramiennej gwiazdy. Ponoć całość przypomina płatek śniegu, ale ja raczej widzę tam zębatkę z tylnej przerzutki :)



Nadchodził wieczór. Zimne piwko w knajpce na głównym placu wzmogło lenia, ale też wprawiło nas w zachwyt nad tym klimatycznym miasteczkiem. Trzeba było jednak w końcu zwlec tyłki i ruszyć dalej, w stronę Adriatyku...

Zapraszam na małą fotorelację :)

Pozdrówki :)
Załączniki:
2020/11/21 18:26 #33126

iceman150

iceman150 Avatar

Super widoki, na niejednej drodze byłyby bite rekordy prędkości :)
2020/11/21 06:57 #33121

Matołek

Matołek Avatar

Pamiętam, że to właśnie wtedy urodził nam się przymiotnik "italiański" na wszystko, co nas wówczas zachwycało :) Wręcz się w tym rozpływaliśmy :silly: Bo ta italiańskość bardzo szybko się udziela xD

Załączniki:
2020/11/21 06:49 #33120

krzys80

krzys80 Avatar

Oj było było!!! To chyba najlepszy dzień z całej wyprawy :)
2020/11/21 00:20 #33117

Matołek

Matołek Avatar

Piątkowy wieczór to dobry czas na kolejne wykopaliska :) Pozwolę więc sobie odkopać temat naszej alpejskiej eskapady z 2017 roku. Żeby nie zanudzić ewentualnych oglądających, wybrałem z prawie 300 fotek setkę moim zdaniem najlepiej oddających ten dzień i poukładałem w odpowiedniej kolejności (foto Davis i ja) :)

Dzień szósty - "italiański"

To był dzień dość charakterystyczny, w którym przekroczyliśmy granicę autriacko-włoską. Różnica bardzo odczuwalna, tak to przynajmniej zapamiętałem. Opuściliśmy charakterystyczny austriacki ordnung na rzecz pewnego rodzaju luzu. Nie, żeby chodziło o jakiś bałagan. Przeciwnie, porządek i estetyka były godne podziwu. Uderzała jednak pewna swoboda i nieśpieszność. Nic nie było sztywne i na siłę. Ludzie sprawiali wrażenie wyluzowanych i szczęśliwych. Wszystko co trzeba było zrobione, a jednocześnie czułem tam, że "praca nie zając"... ;) Ogólnie mówiąc wszystko było jakieś takie "italiańskie" ;)

To był mój pierwszy pobyt w Italii, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać, lecz mina Davisa, kiedy zbliżaliśmy się do granicy, mówiła sama za siebie, że to musi być coś przyjemnego...



...no i było :ok:

Zapraszam do obejrzenia galerii fotek z tego dnia :)

Pozdrówki :)
Załączniki:
2019/03/04 22:12 #31780

Matołek

Matołek Avatar

Dzień piąty - alpejski lajcik

Tym razem obudziło nas potworne zimno :ohmy: Pamiętam, że ubrałem w nocy wszystkie najcieplejsze ciuchy, jakie ze sobą na wycieczkę zabrałem i zamknąłem się szczelnie w śpiworze, zostawiając tylko małą dziurkę na oddychanie. Kiedy rano wypełzłem z namiotu, rozglądałem się, czy nie widać na namiocie szronu choć podświadomie wiedziałem, że aż tak źle być nie mogło ;)

Rozpoczęło się poranne parzenie herbatek, ale ciepła wciąż było mało i mało. Byliśmy jak jaszczurki w oczekiwaniu na poranne nagrzewanie, by wybudzić się z nocnej hibernacji. Słońce jednak jak na złość, poruszało się wzdłuż górskich szczytów i im słońce wyżej, tym góra w tym właśnie miejscu wyższa. Potem jeszcze jakieś uparte chmurzyska nie wiadomo skąd za słońcem podążały, chociaż wszędzie dookoła czyste niebo. Chyba nigdy w swoim życiu się tyle na słońce nie naczekałem ;)

W końcu jednak góra z chmurą się skończyły i słonko złociutkie zaczęło robić nam dobrze, jak się należy :woohoo:

Kolejny dzień zapowiadał się całkiem nieźle - słonecznie i ciepło :) Ruszyliśmy, jednak część z nas naprzód, a reszta wstecz w poszukiwaniu zagubionego poprzedniego dnia telefonu.

Wiedząc, że dystans na ten dzień prezentuje się niezwykle skromnie, nie szcędziliśmy sobie przydrożnego leniuchowania wśród wspaniałych alpejskich widoczków. Chwilo, trwaj mi wiecznie! :silly:

Po dojechaniu na docelowy kemping okazało się, że posiada on sporo wygód, w tym otwarty basen. Czułem się strasznie rowerowo niezaspokojony, ale od razu wiedziałem, że sam będę musiał ten głód ugasić. Godzina była jeszcze całkiem ładna, więc długo się nie zastanawiając, dosiadłem rumaka i hajda! Alpy moje kochane jadę do Was!

A com widział i co słyszał, film ten wszystko Wam opowie ;) :P

Serdeczne dzięki za wspólnie spędzony kolejny, piękny dzień! :serce:


Załączniki:
2019/03/02 20:19 #31764

piowini

piowini Avatar

Ano wyglądało to tak:


Załączniki:
2019/03/01 17:50 #31758

Matołek

Matołek Avatar

Dzień czwarty - w drodze do Szpitala ;)

Sukces urlopu w górach zależy wielce od pogody, a one rządzą się własnymi prawami. Na szczęście jednak nasze, kolejny dzień postanowił naprawić to, co poprzedni nam zepsuł.

Kiedy wypełzliśmy z naszej chaty wuja Toma, zobaczyliśmy góry w białych kołderkach, przez które nieśmiało przedzierało się poranne słoneczko. Rozpoczęliśmy dzień od tradycyjnej herbatki i rozwieszenia dobytku na wszystkich płotach, krokwiach, żerdziach, poręczach i na czym tylko dało się cokolwiek przyczepić. Rozwiesiliśmy też linki. Szkoda, że nie mam tego na fotkach, bo wyglądaliśmy jak na jakimś dzikim obozowisku w Bangladeszu ;)

Pogoda ładniała z minuty na minutę, a nam z głowy nie wychodził odpuszczony poprzedniego dnia kilkukilometrowy zjazd ze stacji kolejki. Spakowaliśmy się więc, a kiedy wszystko już wyschło na wiór, poprosiliśmy naszego kierowcę o podwózkę. Zresetowaliśmy się do miejsca, które wyciął nam poprzedni dzień :) Ostatnia regulacja hamulców i hajda w dół :woohoo: Coś pięknego! Grawitacja, to jednak czasem wspaniały kompan :evil:

Pozostała część dnia, to już czysta sielanka, bajkowe widoki, relaksacyjne herbatkowe postoje, mostki, rzeczki, zjazdy, a na końcu pizza i zasłużone piwko - naturalnie w Szpitalu :)

Reszta opowieści w wersji obrazkowej do zobaczenia tutaj :)

No i pozdrowerki dla wszystkich, którym chce się to czytać :silly: :silly:


Załączniki:
2019/02/19 00:44 #31674

piowini

piowini Avatar

Otóż nie wspominam tego dnia ciepło, ale też bez jakiejś zbytniej tragedii. też miałem wodę w butach, zmarzłem na koniec jak diabli. Rozgrzałem się trochę na podjazdach w Gstaad. Na szczęście telefonicznie złapaliśmy kierowcę i czekał nas nas przy wylocie z kolejowego tunelu. Tam to już mną nieźle telepało z zimna.
Po drodze był jeszcze przejazd przez ok. kilometrowy tunel drogowy. Tak chyba wygląda przedsionek piekła dla rowerzysty. Zimny przeciąg ( a my mokrzy) huk wentylatorów i przejeżdżających samochodów. Całe szczęście że był wytyczony pas pieszo-rowerowy.
2019/02/18 22:21 #31672

Matołek

Matołek Avatar

iceman150 napisał:
Widzę, że niektórym choroba służy, a zwłaszcza ich inwencji twórczej.

To raczej nie kwestia choroby, lecz miłego słowa komentujących i odczucia, że ktoś do tego jednak prócz mnie zagląda :)

...

Dzień trzeci - St. Johann in Pangau-Obervellach

Kładąc się spać, z niepokojem spoglądaliśmy w niebo, gdyż prognozy wróżyły deszcz. Kto jednak zna mój stosunek do pogodowego wróżbiarstwa, zwanego meteorologią, może się domyślić, że szczerze wątpiłem. Jak można przewidzieć tydzień naprzód jeden dzień deszczu w miejscu odległym o 1500 kilometrów? Poza tym była piękna, letnia i słoneczna pogoda :)

Obudziły mnie w nocy krople wody kapiące z przeciekającego tropiku :unsure: Któryś już rok mijał, jak miałem go zaimpregnować. Nawet już jeden impregnat kupiłem, ale się za długo przeleżakował w piwnicy ;)
W nadziei, że deszcz ustąpi, przetrwałem jakoś do rana, ale niebo płakało nad nami nieprzerwanie, jakby się na nas pogniewało. Czas jednak wstać i coś zadecydować. Wyczołgałem się z namiotu i ucieszyłem się! Wybrałem bowiem dobre miejsce na postawienie namiotu, w przeciwieństwie do tych, których namioty stały na środku "jeziora" :woohoo: Rozpoczęły się ciężkie dylematy - zwijać namioty, czy czekać. W końcu jednak niebo zaczęło się lekko przejaśniać, a deszcz stawał się coraz lżejszy. Znaleźliśmy też zadaszoną wiatę, w której można było się spokojnie spakować. Decyzja zapadła.

Zwinęliśmy mokre jak ścierki namioty i zapakowaliśmy rowery. Nasz kierownik Piowini ruszył z rodziną z godzinę wcześniej, kiedy najmniej padało, a my w ślad za nimi. Ruszyliśmy.

Było całkiem nieźle. Lekko tylko kropiło, ale było ciepło. Znów pełni werwy cieszyliśmy się górami - tym razem w nieco innej szacie graficznej - mglistej i pełnej tajemnic. Nie wiem, jak inni, ale ja kocham takie klimaty :)
Nie minęła godzina, a niebo przestało płakać. Teraz zaczęły się lament i rozpacz. Schowaliśmy się na chwilę pod dach jakiegoś przedsiębiorstwa, zjedliśmy drugie śniadanie, a kiedy deszcz lekko zelżał, ruszyliśmy dalej. Niestety przerwa w ulewie była tylko chwilowa. Wciąż jednak było ciepło. Kolejne zatrzymanie i marna próba przeczekania. Zmarzliśmy tylko od tego stania, a ja odkryłem swój niewybaczalny błąd w wyposażeniu - nie wziąłem przeciwdeszczowych nakładek na buty, więc woda ze spodni lała mi się wprost do butów. Padła decyzja wezwania naszego kierowcy, aby nas zgarnął. Niestety arka, która mogła nas z tego potopu uratować, stała już załadowana na pokładzie pociągu w oczekiwaniu na przeprawę przez tunel w paśmie wysokich Taurów.

Woda, woda i jeszcze więcej wody, ale widoki nadal śliczne :) Potem długo wyczekiwany, osławiony podjazd tak stromy, że aby ruszyć z miejsca, trzeba było ruszać w poprzek drogi. Jak to się mówi - ściana płaczu ;) A na szczycie nagroda - Bad Gastein, czyli potężny wodospad w samym środku miasta. Naprawdę robi wrażenie!

W końcu przemoczeni do przysłowiowych gaci dotarliśmy na stację, z której pociąg miał nas zabrać przez tunel na drugą stronę masywu. Robiło się ciemno, a wody przyjęliśmy już tyle, że wydawało się, że już nic dokuczyć nam nie może. A jednak. Temperatura szła wyraźnie w dół, a pociągi kursowały co godzinę. Zanim więc podstawiono wagon, wszyscy dygotali z zimna i kłapali szczękami. Nie mieliśmy już co na siebie ubrać. W wagonie zjedliśmy jeszcze to i owo dla utrzymania wewnętrznego ogrzewania oraz wtryniliśmy listek rutinoscorbinu, ale kiedy wysiedliśmy na stacji końcowej, to już chyba nastała zima :sick: Resztkami sił zapakowaliśmy rowery na pakę, załadowaliśmy się do auta i z przykrością odpuściliśmy piękny, kilkukilometrowy zjazd na nasz docelowy biwak. I chyba słusznie, bo nie dość, że całkiem ciemno, to na dole byłyby z nas już tylko sople ;)

Najgorsza jednak była wizja nocnego rozkładania mokrych jak szmaty namiotów w ulewnym deszczu i pakowanie się do nich na noc. Brrrrrrr! Na szczęście udało nam się wynająć drewniane, wieloosobowe domki - prymitywne, ale szczelne, ciepłe i suche. Ot - chata wyja Toma ;) Tak więc grzejniczki na maksa i dobranoc :)

Fotek z tego dnia niewiele, bo paluchy marzły, a do sprzętu lała się woda :)

Ps. Czy tylko ja, pomimo wody i zimna wspominam ten dzień bardzo ciepło?

Załączniki:
Czas generowania strony: 0.353 s.