Czas na krótkie "kierownikowe" podsumowanie. Zacznę jednak od przeprosin dla Lopeza. Sorry, rzeczywiście mój "doprecyzowujący" wpis o miejscu zbiórki mógł umknąć uwadze. Należało go jakoś bardziej wyeksponować. A poza tym trzeba się jednak trzymać zasady, że do wyznaczonego czasu startu dodajemy te symboliczne 15 minut. Ruszyliśmy co do minuty i... stało się
Sorry.
Spod Lidla ruszyli więc:
Aneta
Bartek
Adam K.
Pieter
Pietrek
sldtwa
Żwawo, z wiatrem w plecy do mostu w Chełmnie. Tuż przed mostem mrożący krew w żyłach upadek Adama, na szczęście bez konsekwencji. Do Gruczna.
Tu prawdziwy festiwal smaku... Tłumy ludzi i jedzenie, jedzenie, jedzenie... Aleje mięs róznorakich, serów, owoców, miodów, nalewek, win, zapraw i czego tylko dusza zgłodniała zapragnie. Szczególnie kusiła nas degustacja nalewek (śliwowice, dereniówki, mioduchy, miodule i miodówki
), ale zdawaliśmy sobie sprawę, że utkniemy w Grucznie do poniedziałku, więc zwalczywszy pokusy, opychając się pierogami, karkówkami i szaszłykami pogoniliśmy dalej.
Wspinaczka do DK5, a potem znanymi ścieżkami na wiadukt w Kozłowie i do Jeżewa. Tu na niebie pojawiły się pierwsze chmury zwiastujące kłopoty, postanowiliśmy zmodyfikować trasę. W Pięćmorgach odjechał Adam spiesząc się na rodzinne wizyty, a reszta już bez większych przygód przez Rybno, Krzewiny dojechała do dzikiej plaży nad jeziorem Radodzierz.
Tu, ku naszej radości oczekiwali nas zgodnie z zapowiedzią:
Iza, Ainak, Krzyś80 i Quba84 oraz chunk z Małgosią. Chunk i Małgosia spiesząc na spotkanie z nami machnęli "małe co nie co" czyli... 160 km
.
Orzeźwiająca kąpiel na chwilę przed deszczem. Na szczęście niedaleko czekała już na nas przytulna leśniczówka w
Osinach.
Tu jak zwykle wszystko przygotowane idealnie. Dach nad głową, suche drewno, podpałka. Gościnna
Pani Kamila (leśniczy w Osinach) wyposażyła nas ponadto w poręczny gazowy miotacz płomieni, który pozwolił nam piorunem rozpalić ognisko.
Zniechęcony takim przygotowaniem logistycznym
deszcz, dał za wygraną i powędrował dalej.
Zgodnie z planem zmrok zastał nas nad ogniskiem. Czas do domu. Nagle z mroku wyłania się niecodzienna, choć dobrze znana postać. Przecież to sam
MATOŁEK, nasz ukochany Prezes.
Okazało się, że nasz Prezes stęskniony za naszym widokiem odszukał nas jadąc prosto z włóczęgi po Zachodnim Pomorzu. Z sakwami, bez zajeżdżania do domu.
Wzruszenie chwyta za gardło
Razem, w doskonałych nastrojach, po ciemku (zgodnie z planem) dojechaliśmy do Grudziądza.
Dzięki wszystkim, którzy tego dnia kręcili razem.
Do następnego!