To może ja opiszę swoje subiektywne odczucia. Startowałem w dystansie
MINI 41km bo na dłuższe dystanse to ja się nie nadaję. Na starcie stanęło sporo ponad 500 osób (liczę tylko dystans MINI.
Jako0, że ostateczną decyzję o starcie podjąłem dość późno musiałem zapłacić wpisowe na miejscu (wcześniej rejestrując się na stronie. Po przyjeździe skierowałem się do stoisk sędziowskich: odstałem kolejkę do jednego stolika nic tam nie załatwiłem, tylko skierowano mnie do innej kolejki że tam to załatwię. Oczywiście żeby nie było tak pięknie to odesłano mnie do kolejnej kolejki bo tam też nic nie załatwiłem. Tym razem trafiłem na tą największą postałem ok 10min tylko po to żeby się dowiedzieć, że to mam załatwić w kasie. Podchodzę do kasy no i eureka w końcu postęp dostaję moje wydrukowane zgłoszenie płacę wpisowe i zostaję skierowany ponownie do stolika w którym byłem na początku mojej przygody :/ Tam okazuje się że mój formularz nie zawiera połowy danych które wypełniałem w internecie :/ po uzupełnieniu nareszcie otrzymuję mój wymarzony numer startowy.
Organizacja na medal nie ma co Jeszcze tylko kolejny namiot, odbieram pakiet startowy i do samochodu po rower. Rower wyciągnięty, jazda testowa no i niestety przerzutki nie pracują tak jak powinny (regulowałem je dzień wcześniej na wieszaku i chyba to nie był dobry pomysł. Po kilku korektach jest ok. Krótka rozgrzewka i udaję się do mojego sektora startowego (jako osoba nowa startowałem z ostatniego sektora) Przede mną stoi kilka osób z koszykami (nie tymi na bidony), w sandałach itd. to jest dla mnie lekki szok bo w pierwszym maratonie którym startowałem wcześniej to może z 5 osób nie miało SPD, a tu takie kwiatki
.
No nic, stoję w tym sektorze dobre 40 min bo w innym przypadku stałbym na szarym końcu. Nadchodzi moment startu, dystans MINI rusza kolejno sektorami co ok 1min. mój oczywiście na końcu.
Wyścig rozpoczyna się
ostrym zjazdem spod katedry asfaltowymi drogami, staram się wyprzedzić na nim jak najwięcej ?koszykarzy? co by potem nie stać gdzieś za nimi. Wpadamy na szuter i zaczyna się potężna kurzawa, ledwo co widać tak się telepię przez pierwsze 8 km to wyprzedzając kogoś to będą wyprzedzanym przez innych. Nadchodzi pierwszy podjazd i pierwsza selekcja, no i niestety ale część startujących widząc piach rozpoczyna pieszą wędrówkę, no nic jakoś trzeba się przepychać. Zjazdy wcale nie są łatwiejsze w tym tłoku, zwłaszcza te po piachu gdzie każdego dość mocno wozi. Grupa cały czas jest dość zwarta, a atmosfera raczej nerwowa, co chwile słychać jakieś
pokrzykiwania na siebie i epitety. Sytuacja niestety pogarsza się na single traku gdzie jazda w tym tłumie praktycznie zabija przyjemność z jazdy nim i możliwość przejazdu na kołach. Praktycznie każdy podjazd z piachem nawet nie za dużą ilością pokonywany jest pieszo. Początkowo też zsiadałem bo nie było którędy wyprzedzić. Następni z tyłu tylko wyzywali i próbowali pchać się na przysłowiowego chama, inni brali rower na plecy i biegli aby wyprzedzać (pozdrawiam Pana który zdzielił mnie kołem w głowę). Kolejne podjazdy i kolejne spacerki, które męczyły chyba bardziej niż sama jazda, gdy chciałem przed podjazdem zostawić kawałek dystansu, aby móc wjechać nieblokowany wpychali się kolejni którzy i tak prowadzili. Więc to było bez sensu.
Na jednym z podjazdów postanowiłem przyatakować widząc kawałek miejsca, w momencie kiedy wszyscy zaczynają stawać wbijam na lewo i sunę po jakiejś trawie, mijam jednego, drugiego piątego...... i kolejnego już mi się nie udało, gościu zatrzymał się i od razu zszedł na lewo zachodząc mi drogę, tylko się odbiłem od niego wpadłem na pień i już...
lecę przez kierownicę. Mój rower dodatkowo skarcił mnie waląc mnie siodełkiem w plecy, nic to podrywam się na nogi, łapię za rower (oczywiście przepraszam nie usłyszałem) i czuję jak coś mokrego i zimnego zalewa moje plecy.... o nie ja krwawię, sięgam ręką aby zatamować
krwawienie, łapię cofam rękę i ją liżę... mmmm całkiem smaczna ta krew.... to żel energetyczny dostarczony przez organizatora eksplodował od uderzenia
.
Więc cały ufajdany i lepki ruszam dalej, ciąg dalszy single tracka i przepychanek. Na szczęście w końcu trafiamy na szeroką drogę, ale i tu na fragmentach piaszczystych trzeba się przepychać. W końcu robi się luźniej i powoli zbliżamy się do połowy dystansu. Wpadamy na szybki fragment, dość łatwy, sporo zjazdów, jeśli są podjazdy to raczej krótkie i w dodatku po fajnym szuterku. Tu w końcu znajduję sobie
kompana do jazdy, który ma fajne tempo początkowo holuję się za nim łapiąc troszkę oddech o ile tak to można nazwać bo sunęliśmy po 25-35km/h, potem go zmieniam. Po kilku kilometrach dopadamy kolejnych zawodników i formuje nam się ok 10 osobowa grupka dość sprawnie przemieszczająca się.
No i tu mnie spotyka pech ok 10km przed metą łapię kapcia i powietrze ucieka w mgnieniu oka,
zatrzymuję się zmieniać dętkę, oczywiście w ferworze walki nie idzie za szybko i cała czynność wg GPS zajmuje mi ok 13min. Ruszam dalej, ale ciśnienie jednak za niskie więc staje ponownie dopompować powietrza i kolejne minuty uciekły. Swoją drogą nie myślałem że wymiana dętki tak potrafi zmęczyć. Ruszam w pogoń za czasem, mijam zawodników którzy wyprzedzali mnie podczas zmiany koła. 8km przed metą znowu zaczyna się najnudniejszy fragment trasy, trasa po wale wzdłuż rzeczki. Jeny jak ja go nie lubię i w dodatku potrafi jednak zmęczyć jazda po tych wybijających dołkach. Końcówka to podjazd asfaltem i ostatnie kilkaset metrów brukiem, zdobyłem się nawet na mały finisz.
Podsumowując z cyklem Skandia raczej się nie pokochałem, a na pewno nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia, Jednak jazda w takim tłumie potrafi znacznie utrudnić życie. Muszę oddać honor organizatorem, bo faktycznie oprawa medialna, marketingowa i całe show robiło wrażenie. Ale czy tylko o to w tym chodzi....? Mi chyba nie i dlatego zdecydowanie bardziej odpowiadał mi maraton w Kadynach gdzie na starcie staje ok 150 zawodników (i jak to powiedział jeden ze startujących ??Tu nie ma ludzi z przypadku?). Porównując te maratony na pewno trasa w Kwidzynie jest znacznie łatwiejsza, szybsza i największą trudność po za tłumem stanowią piaszczyste podjazdy.
No i troszkę szkoda bo gdyby nie kapeć może udałoby się zejść poniżej 2h co dla mnie byłoby super osiągnięciem.
P.S. Dla osób które nie przebrną przez cały tekst, krótkie podsumowanie:
Bylem->wystartowałem->wyglebiłem na single tracku-> przebiłem dętkę-> ukończyłem-> nie wygrałem