Wyprawa rowerowa 2011. Słowacja, Węgry, Czechy, Austria. Relacja z podróży

Wyprawa rowerowa 2011. Słowacja, Węgry, Czechy, Austria.
Relacja z podróży

 

Artykuł pobrany za zgodą autora z www.rowerem.bloog.pl
Zdjęcia wraz opisami nadesłane przez autora (przypis matematołka)
 
Spóźniona, ale jest. Zapraszam do czytania.
Pochodzimy znikąd, a możemy zawędrować wszędzie. Taką myślą przywitał mnie pewien czerwcowy poranny program telewizyjny. Tego samego wieczora miałem spotkać się ze znajomymi, żeby porozmawiać o planach wakacyjnych. Patrzyliśmy na mapy, przeanalizowaliśmy wszystkie za i przeciw i doszliśmy do smutnego wniosku. Zarówno kraje zachodnie jak i cała skandynawia jest dla nas jeszcze za droga. W tym momencie uderzyła jednego z nas myśl o kierunku przeciwnym, południowym. Czechy, Słowacja? A co tam. Jeszcze Węgry, Austria? Może Włochy, Niemcy? Z Włochami to może przesada, ale Pozostałe kraje wchodzą w grę. 1200 km według Google maps, startując od południowej granicy Polski. To w rzeczywistości wyjdzie jakieś 1500. Błażej i może ktoś jeszcze chce wyjechać z Grudziądza. To prawie 2000.
Ładna nazwa. EUROPA ŚRODKOWA ROWEREM. Postanowiliśmy poinformować prasę i znaleźć sponsorów. Intensywne poszukiwania w całym Grudziądzu dały nam sponsoring sklepu rowerowego Ebar, należącego do sieci Dobre Sklepy Rowerowe, obszerną relację w Gazecie Pomorskiej oraz w portalu Grudziądz Twoje Miasto i możliwość zaprezentowania zdjęć z wyprawy w filii Biblioteki Miejskiej w Grudziądzu. Dodatkowo otrzymaliśmy od Urzędu Miejskiego w Grudziądzu gadżety i foldery, którymi promowaliśmy nasze miasto. Jak na nasz pierwszy raz, nie było źle.
Kilka dni przed wyprawą pojawił się w Gazecie Pomorskiej artykuł zatytułowany: "Jedziemy nad piękny Balaton". Znajomi się nas pytali, czy tak mówi się na Budapeszt. Sprawdziliśmy gdzie to jezioro dokładnie jest. Zmieniliśmy nieco zarys naszego planu trasy no i może być i Balaton. A co tam. I żeby nie było. Faktycznie coś wspominaliśmy Pani redaktor, że być może tam pojedziemy.
 
Początkowo z Grudziądza wyruszyliśmy w sześć osób Agnieszka, Paweł, Łukasz, Kasia, Robert i ja. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dołączył Błażej ze swoim nowiutkim lśniącym Herkulesem. Kasia, Robert i ja następnego dnia musieliśmy niestety wrócić do domu. Powodem był ostatni tydzień moich praktyk. Robert tylko odprowadzał nas.
Część Pierwsza Grudziądz - Kraków
Trasa przejechana w tydzień. "Zaliczony" nocleg pieszej pielgrzymki grudziądzkiej, następnie gdańskiej. Wspinaczka na skałkach Jury krakowsko-częstochowskiej no i zwiedzanie Krakowa. Uzupełnienie zapasów i małe pranie tuż przed jednym z nielicznych deszczowych dni na wyprawie.
Rowery niezniszczalne, niestety ludzie zawodzą. Trzeba było się udać do lekarza z powodu ukąszenia owada. Czas minął szybko i trzeba było się rozstać z częścią ekipy - Łukasz i Paweł pojechali do domu, oraz powitać nowych członków załogi - Kasia i Kamil.
Część Druga Kraków - Jelenia Góra.
Początkowo mieliśmy dołączyć do Błażeja i Agnieszki w Krakowie, ale oni byli tak rozpędzeni, że wyhamowali dopiero za Wieliczką.
Polska pożegnała nas, jak się później okazało, najbardziej stromym podjazdem całej wyprawy.
Tak dojechaliśmy na Słowację. Pierwszy nocleg spędziliśmy na niesamowitym polu namiotowym niedaleko miejscowości Liptovsky Mikulas. Z jednej strony jezioro, z drugiej góry, a pośrodku my z namiotami. Trzeba przyznać, że za każdym zakrętem w tym kraju czekał nas kolejny niesamowity, zapierający dech w piersiach widok. Niestety. Coś za coś. Trzeba było wjeżdżać z obładowanymi rowerami niejednokrotnie kilka-kilkanaście kilometrów pod górę. Na dodatek z każdym dniem słońce przygrzewało coraz bardziej. Ale my szczęśliwi czerpaliśmy to co przynosił nam los. 71 km/h z góry, kilkunastokilometrowe zjazdy, smażony ser i inne specjały. W sercu Słowacji trafiliśmy na kemping idealny. W Polsce nazwano by to czymś w rodzaju agroturystyki. Górski wiejski domek z budynkami gospodarstwa, owce, kozy kury, kot i pies. Gospodarz stawia tutejsze piwo i wino na powitanie, rowery możemy trzymać w szopie, bardzo przyzwoite warunki sanitarne. Internet, prąd. Trampolina do zabawy. Na rano można zamówić świeże bułki. Następnego dnia niechętnie opuszczamy to miejsce, aby być już niemal pod granicą z Węgrami. Droga przywiodła nas do Hrinovy, gdzie znaleźliśmy jedynie pensjonaty i to z zajętymi miejscami. Na szczęście znaleźli się dobrzy ludzie, którzy na skrawku trawnika, na swojej posesji pozwolili nam rozbić namioty, oraz umyć się w ich łazience. Przejechaliśmy bokiem Tatry Wysokie i centralnie przez Tatry Niskie. Na Słowacji straszono nas cyganami żebrzącymi czy nawet kradnącymi pod marketami. Nic z tych rzeczy nas nie spotkało. Mijaliśmy jedynie uboższe osiedla, na których stały gromadki dzieci, a dorośli zatrudnieni byli przy sprzątaniu i porządkowaniu miast. Podobna sytuacja na Węgrzech. Tu mieliśmy do czynienia z cyganami już pierwszego dnia. Jeden z nich pomógł nam i zadzwonił ze swojego telefonu po właściciela kempingu.
Węgierski jest bardzo trudnym językiem, a mieszkańcy tego kraju, których spotykaliśmy na swojej drodze rzadko mówili biegle czy to po angielsku czy niemiecku. Mimo to w kraju, w którym spędziliśmy najwięcej czasu z naszej wyprawy nie mieliśmy większych problemów z dogadaniem się. Nawet w kwestii cen i noclegu. Tu już nie było takich gór jak na Słowacji i mogliśmy nieco odpocząć od ciągłego podjeżdżania. Zamiast tego doskwierały nam 40 stopniowe upały. Piękne widoki górskie zostały zamienione na niekończące się pola słoneczników, oraz kilka pięknych jezior. W Budapeszcie trafiliśmy na obchody święta narodowego - Dnia Świętego Stefana. Spędziliśmy wieczór na zwiedzaniu. Następnego dnia z miasta pomógł nam się wydostać pewien Węgier, który perfekcyjnie mówił po angielsku i poprowadził nas drogami omijającymi główne, niebezpieczne drogi. Nad Balaton dotarliśmy dwa dni później. Udało nam się spędzić tam nocleg mając z namiotu widok na jezioro. Odbyliśmy wiele kąpieli, zrobiliśmy setki zdjęć, najedliśmy się słonecznika, arbuza i melona prosto z pola, ale instynkt nie pozwalał siedzieć za długo w jednym miejscu i już musieliśmy jechać dalej. Tym razem w kierunku Austrii.
Chcieliśmy tu spędzić jak najmniej czasu, ze względu na przeraźliwie wysokie ceny, a zwebrać jak najwięcej doświadczeń. Poza butelką wody, która we wszystkich odwiedzanych krajach kosztowała podobnie, w przeliczeniu około 2zł, wszystko było znacznie droższe. Przy wjeździe robiliśmy sobie tradycyjnie jak na każdej wyprawie zdjęcie z tablicą. Tu z tablicą witającą nas w Austrii. Niestety przez ciągły wiatr, ciężko było ustawić mój rower, który miał służyć za statyw i niestety przewrócił się. Na szczęście nie uszkodził aparatu, ale pękł za to mój bagażnik, co mogłoby nawet oznaczać koniec jazdy, chociażby do czasu sprawienia sobie nowego. Ale nie dla nas. Spięliśmy go paskami plastikowymi i metalowymi. Jak się później okazało wytrzymało to do końca wyprawy. Swoją drogą, to na wyprawie psuły się elementy jedynie w moim rowerze. Reszta przejechała wyprawę bez żadnych usterek.
Austria jest bardzo czysta, co rzuca się w oczy chyba każdemu, kto ją odwiedza. Wszystko jest poukładane i na najwyższym poziomie zadbania. Krzewy winogron są równo przycięte, strzegą ich urządzenia generujące dźwięki, ale nie ma żadnych ogrodzeń. Skorzystaliśmy z tego faktu i posmakowaliśmy pysznych zarówno białych jak i czerwonych winogron. Za pierwszy nocleg w Austrii zapłaciliśmy najwięcej na całej wyprawie, bo za noc dla czterech osób pod dwoma namiotami, bez dodatkowego prądu i innych udogodnień zapłaciliśmy 43zł/osobę. Za to odbiliśmy to sobie w następną noc, bo udało nam się szczęśliwym trafem znaleźć polaków w małej miejscowości kilkanaście kilometrów za Wiedniem. Spaliśmy pod namiotami, ale zostaliśmy ugoszczeni niemal po królewsku. Dostaliśmy kolację i piwo, które jest idealne na zmęczenie po niemal stukilometrowej jeździe w słońcu. Rano pożegnali nas świeżymi bułkami i dodatkowo załatwili nam prawdziwe austriacki wino z regionalnej winnicy, które każdy z nas przywiózł do domu.
Wiedeń przejechaliśmy szybko, trochę tego żałowaliśmy, ale zważywszy na ceny w Austrii oraz straszliwy upał uważaliśmy to za dobre wyjście.
Wyjeżdżając z Austrii nagięliśmy przepisy, jadąc cały czas drogą wyłączoną z ruchu, z powodu remontu fragmentu drogi. Na szczęście drogowcy pozwolili przejechać po jeszcze mokrym asfalcie, dzięki czemu zaoszczędziliśmy sporo kilometrów.
Czechy raziły nas bałaganem i zarośniętymi krzakami poboczami, odczego odzwyczailiśmy się przejeżdżając Austrię. Drugą rzeczą, która nas zdziwiła, to różnica w językach słowackim i czeskim. Słowacki jest dużo bardziej podobny do naszego i łatwiej się dogadać. Trzeba jednak przyznać, że stereotyp mówiący o Czechach nie lubiących Polaków został przez nas obalony.
Czechy wiele razy na zaskakiwały. W środku wioski trafiliśmy na sztuczny otwarty basen z kempingiem. Kolejnym zdziwieniem było to, że wszyscy spotkani przez nas barmani nalewali piwo nie po ściance, ale w taki sposób, że czekali przez długi czas, aż piana opadnie i następnie nalewali dalej.
Przejazd przez Czechy wydawał się nam bardzo szybki, mimo tego, że spędziliśmy tam trzy noce. Udało nam się również tam znaleźć jeden nocleg darmowy. A wyglądało to tak, że podczas jazdy, kilkaset metrów od końca naszej podróży-pola namiotowego zatrzymał nas pewien Czech, jeden z organizatorów triatlonu, który miał się tam odbyć następnego dnia. Poprosił nas o przypilnowanie przez noc namiotów rozłożonych w tym celu. Delektowaliśmy się smażonym serem i Kofolą - czeską Colą.
Ostatnią noc w Czechach spędziliśmy w hotelu, gdzie udało nam się wynegocjować pokój z jednym dużym łóżkiem dla nas wszystkich za o połowę niższą cenę. Dziewczyny spały na łóżkach, my po bokach na karimatach. Na dzień przed wjazdem do Polski zrobiliśmy zakupy w dużym markecie. Kupiliśmy regionalne alkohole, oraz słodycze. Drogi poboczne w Czechach są w słabym stanie, dlatego też jazda z obładowanymi do granic możliwości torbami była nie tylko ostrożniejsza, ale również wolniejsza. Ostatni dzień był zdecydowanie zimniejszy niż poprzednie i zjazd z Malej Upy do Polski nie był dla nas przyjemny mimo jazdy w kurtkach. W Jeleniej Górze skorzystaliśmy z promocji w pizzerii, oraz jednym z pierwszych w naszym kraju sklepie Aldi, zapewniając sobie posiłek na powrót do domu. Dzięki temu, że wsiedliśmy i zapakowaliśmy rowery do pociągu dość szybko udało nam się zamocować cztery rowery w jedynym przedziale rowerowym na cały dwunastowagonowy skład. Ugotowaliśmy pierożki, delektowaliśmy się słodyczami i zapadliśmy w sen w wiozącym nas do domu pociągu. Ciężko jest zawrzeć w krótkiej relacji wszystkie nasze wspomnienia, jeszcze trudniej opisać przeżycia i emocje im towarzyszące. Na rowerem.bloog.pl są zdjęcia, część naszych relacji możecie również przeczytać w archiwum na stronie Gazety Pomorskiej, oraz portalu Grudziądz Twoje Miasto.
Nasze rowery były załadowane głównie z tyłu, jedynie Błażej miał z przodu śpiwór i karimatę. Razem mieliśmy cały niezbędny nam sprzęt do naprawienia wszelkich usterek. Zabraliśmy też GPS, który okazał się momentami bardzo przydatny, mimo to ja nadal uważam zwykłe papierowe mapy za główny środek do nawigowania.
 
 
Przejechaliśmy podczas całej wyprawy niemal 1900km, ze średnią prędkością trochę ponad 17km/h. Zapraszam do śledzenia naszych dokonań w przyszłości, bo nie jest to ostatnia rzecz jaką zrobiliśmy. Teraz każdy z nas zajmuje się ważnymi dla swojego przyszłego życia czynnościami. Jedni szukają pracy inni kończą studia lub zaczynają kolejny ich etap. Ale jak tylko zatęsknimy trochę bardziej za podróżą...