Rowerem przed siebie- z Grudziądza do Malborka
- Szczegóły
- Utworzono: czwartek, 06, wrzesień 2012 15:37
- Poprawiono: czwartek, 25, kwiecień 2013 20:30
- Opublikowano: czwartek, 06, wrzesień 2012 15:20
- Odsłony: 1961
Rowerem przed siebie- z Grudziądza do Malborka
(podróż w czasie)
Kiedy zakładałam wątek na stronie www.rowerowy grudziądz.pl nie sądziłam, że frekwencja będzie aż tak pozytywna. Na umówione miejsce przyjeżdżam jako piąta jednocześnie wiedząc, że ma być nas sześcioro. Czekamy więc na szóstego uczestnika, który niebawem się zjawia. W trakcie oczekiwania, okazuje się bowiem, że ma być jeszcze jeden. Po niedługim czasie przyjeżdża ostatni - siódmy uczestnik. No i tu niespodzianka, bo jako ostatni (jak zawsze) zjawia się ten, bez którego prawie żadna wyprawa nie jest atrakcją, czyli nasz paparazzi. Jest środa 15-ego sierpnia, święto kościelne, więc wolny dzień od pracy, a niektórzy jeszcze mają urlop. Dzisiaj mamy o godz. 9.00 wyruszyć do Malborka, który był kolejnym miastem, do jakiego postanowiłam dotrzeć właśnie na rowerze. Nie lada wyzwanie bo odległość spora - 78 km w jedną stronę, ale zapał jaki we mnie się narodził nastawia wszystkich uczestników pozytywnie, więc pełni werwy i optymizmu - wyruszamy!
Czuję się jak w bajce o sierotce Marysi i siedmiu krasnoludkach, tyle, że krasnoludków jest sześciu Jednocześnie wiem, że w takiej ekipie mogę czuć się najbezpieczniej, bo sama mam mało doświadczenia w długich wyprawach i jako ta przysłowiowa sierotka, liczę na moich dwóch doświadczonych kompanów, którzy jak zwykle mnie nie zawiedli. Już na samym początku postanawiamy ominąć Kwidzyn i Sztum, by jak najmniej jechać głównymi drogami i również nie marnować sił na zbyt częste podjazdy, które są w okolicy Kwidzyna. Tym razem przeważają wiejskie drogi asfaltowe. Jak wspomniałam, omijamy wyżej wymienione miasta, jednocześnie wydłużając sobie drogę o ponad 10 km, co daje nam po dojechaniu do celu około 100 km. Drogi, którymi jedziemy, wiodą prawie przy wale wiślanym, więc widoki mamy malownicze. Pomykamy w równym tempie, chociaż pod wiatr, który czasami wieje dość intensywnie. Pogodę mamy jako taką, czasami wyjrzy słonko, czasami troszkę popada mżawka, ale jedno co mamy nieustannie w takich wyprawach, to zew przygody i chęć pokonania własnych słabości, i żadne wiatry ani burze nas nie odwiodą od osiągnięcia zamierzonego celu. Moi kompani są tak optymistycznie nastawieni do jazdy, że już na samym początku narzucają dość ostre tempo, więc żeby dać radę pokonać trasę w całym składzie i bez zadyszki, muszę ich trochę przystopować. Wyprzedzam, i obejmuję prowadzenie, a że są rozsądni, to szybko przypominają sobie kto jest komandorem tej wycieczki.
Jadąc tak w zamyśleniu i słysząc gdzieś w oddali rozmowę mych kompanów, obmyślam sobie plan zwiedzenia Malborka. Pamiętam jak byłam tam na wycieczce jako harcerka, mając lat 13 i zastanawiam się jak tam teraz wygląda. Przypominam sobie ogólny zarys Zamku, którego mury warowne i wieże wyłaniające się ponad korony drzew, odbijające się w lustrzanej tafli Nogatu, który płynie sobie jak strumyk z wolna, tworzą niepowtarzalną panoramę. Jak przez mgłę pamiętam zwiedzanie Zamku (dziedziniec, komnaty, podziemia), ale dobrze pamiętam ten przeszywający chłód i dreszczyk emocji, oddający tak realistyczne wrażenie tamtej epoki, że nawet po powrocie już do domu często wracałam myślami do tego miejsca. Zadaję sobie pytanie, czy i teraz ten widok zrobi na mnie tak ogromne wrażenie jak owe ...ści lat temu, gdzie słowa które wypływały z ust przewodnika uruchamiały jednocześnie moja wyobraźnię i wyświetlały w mej podświadomości obraz owych czasów i wydarzeń. Kiedy tak jadę i rozglądam się dokoła, przenoszę się myślami do tamtych czasów. Wyobrażam sobie, że zamiast na rowerze jadę konno w asyście rycerzy gotowych stawić czoła każdemu wyzwaniu. Dookoła pustka, słychać tylko wiejący wiatr i szum drzew. I tak rozmarzona jadę przed siebie nie zważając na nic, kiedy to dochodzi mnie głos, który przywołuje mnie do rzeczywistości zadając pytanie- "a może zrobimy przerwę?". No i koniec marzeń o moich dzielnych "rycerzach", których dopadł głód i nie jest to głód wyobraźni, ale głód realny-zjedzenia posiłku.
A tak swoją drogą to ciekawe czy taka podróż konna również dałaby mi tyle samo satysfakcji co jazda rowerem? Jak na owe czasy, była bardziej koniecznością niż przyjemnością. A taka orientacja w terenie, gdzie widać było tylko horyzont, zmuszała ludzi do myślenia i poleganiu na umiejętności patrzenia i odczytywania mapy, którą wyznaczała przyroda, a nie GPS... No, ale wracajmy do rzeczywistości i moich wygłodniałych kompanów.
Przejeżdżając przez murawę wiejskiego boiska kierujemy się w stronę wału, gdzie robimy sobie postój i z prowiantem wspinamy się na jego szczyt, skąd mamy widok na dolinę Wisły. Zjadam jabłko i korzystam z okazji aby poleniuchować na miękkiej trawie, zamykam oczy i staram się przywołać w myślach dalszy ciąg podróży z tamtej epoki. Wyobrażam sobie te pola dziewicze jako miejsce bitwy między zakonem krzyżackim i wojskami polsko-litewskimi pod wodzą Władysława Jagiełły, na których toczą się walki pełne dramatyzmu i okrutnej rzezi, jaka w tamtych czasach była wszechobecna. Wśród tych wojsk znajdują się również i moi kompani, którzy walczą pod chorągwią kujawsko-pomorską, herbu rowerowego na niebieskim tle, ale nasz paparazzi wykorzystuje jak zawsze każdą chwilę i kluczy między "walczącymi" ze swym głodem i zmęczeniem biesiadnikami, aby co najmniej nie bronić mnie przed owymi krzyżowcami, ale strzelić we mnie obiektywem aparatu (bo lubi mi dokuczać) i tym samym rozprasza mnie, więc nie daję im żadnych forów i kończę postój. Sama oszczędzam baterie bo zapomniałam kupić zapas, więc odpuszczam sobie częste pstrykanie. Mimo, że "moi rycerze" mają chęć jeszcze poleniuchować, to nie kwestionują decyzji jedynej białogłowy w ekipie. Dwoje z nas zdecydowanie rusza do przodu i kiedy się oglądam za siebie stwierdzam brak reszty. Myślę sobie: no to mi się trafili rycerze!!!, no ale cóż- jakie czasy, tacy rycerze... Oni zaś zaliczają oczywiście kolejny sklep, by uzupełnić prowiant. Jadąc tak już w milczeniu i wolniejszym tempem, dojeżdżamy do głównej drogi, kiedy pada stwierdzenie, że trzeba jechać około 10 km. ruchliwą trasą. Z duszą na ramieniu ciśniemy ile sił w nogach aby jak najszybciej mieć ją za sobą. Skręcamy w lewo i dojeżdżamy do mostu na Nogacie, po którym porusza się tłum ludzi. Schodzimy z rowerów i prowadzimy je poruszając się w żółwim tempie. Rozglądam się i dostrzegam Zamek, którego mury warowne są już nieco przysłonięte przez rozrośnięte korony drzew, a widoczne dachy i wieże, odbijają się już w nie całkiem lustrzanej tafli Nogatu, bo po rzece pływa motorówka i skutery wodne, a na powierzchni widać pływającą florę rzeczną. Dalej przedzierzgając się przez tłum zwiedzających i skomercjalizowaną część przedzamcza, oczekujemy na resztę. Przyznam, że jestem rozczarowana aż taką komercją w tym właśnie miejscu. Liczne stragany z pamiątkami i niepasujące do charakteru tego miejsca budki z lodami, zapiekankami... itp. powodują, że przypomina to bardziej bazar niż miejsce pełne tajemniczości i kultu historycznego. Dla dzieci jest to niewątpliwie istny raj, bo można kupić tu wszystko co i tak w końcu stanie się niepotrzebne i szybko wyląduje w kącie (plastikowe miecze, topory, strój rycerza itp.), ale rodzic już tak wesoło nie ma kiedy spogląda na ceny. Targa mną uczucie braku szacunku do takich miejsc, gdzie strugami spływała krew ludzka i niejeden kamień mógłby opowiedzieć historię owych czasów, gdzie polskość była gnębiona i życie ludzkie nie miało wartości dla oprawcy. Dochodzę do wniosku, że bardziej z próżności niż z patriotyzmu odwiedzamy miejsca związane z naszą historią. NIESTETY!
Pstrykam kilka fotek i zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Oho, tym razem i mnie dopadł głód. Zapada decyzja, że jedziemy na obiad. Nieopodal zamku nad rzeką dostrzegamy Karczmę, gdzie się zatrzymujemy. Zamawiamy sobie jedzonko i czekamy. Podczas oczekiwania troszkę przemarzamy i każdy zakłada coś cieplejszego na siebie. Nasz paparazzi wciąga na siebie wszystko co ma do ubrania w torbie. Nakłada na głowę czapkę i kaptur od kurtki jednocześnie upodabniając się mimo woli do Komtura krzyżackiego- brakuje mu tylko miecza i przyłbicy. Tym razem ja kieruję w niego obiektyw mojego aparatu i pstrykam fotkę.
W końcu dostaję swoją zamówioną porcję filetu z kurczaka w panierce, frytki i surówkę - zabieram się do jedzenia iiiii - po odkrojeniu kawałka kotleta, zastanawiam się czy oby na pewno jest to, to co zamówiłam? Nie przypominało to absolutnie porcji mięsa w panierce lecz panierkę z ???? Był to kotlet przez który można by zobaczyć Warszawę, frytki nie posolone a surówki tyle co kot napłakał - a mieściło się to wszystko na plastikowym talerzyku o średnicy jakieś 10 cm i kosztowało 24 zł. ZDZIERSTWO!!!! W McD. za taką kwotę najadł by się człowiek, że hoho.
Jedynym zadowoleniem jakie odczuwam jest to, że dałam radę dojechać do celu nie odczuwając zmęczenia ani bólu mięśni i mając chęć powrotu do domu również rowerem. Niestety moi kompani decydują inaczej, więc tym razem ja im ulegam i wracamy pociągiem. Muszę tu nadmienić, że jeden z uczestników jest po sporej przerwie jaką miał z powodu wypadku, a następny pierwszy raz zdecydował się na pokonanie takiej długiej trasy, więc mamy na uwadze ich dobro i podejmujemy zgodnie właściwą decyzję powrotu na kołach - ale pociągu.
Jednocześnie muszę zrobić tu głęboki ukłon w stronę moich kolegów, że wsparli mnie w moim przedsięwzięciu i dołączyli do mojego projektu wyprawy. Za wytrwałość w pokonaniu dystansu i trzymaniu równego tempa. Dobrze wiedzieć, że są tacy zapaleńcy na których mogę liczyć, i dla których wyprawa w towarzystwie płci "pięknej" nie oznacza wcale - "słabej płci". No i na sam koniec, nie tyle muszę, co chcę uśmiechnąć się do naszego paparazzi za to, że udało mu się jednak zrobić mi niespodziankę i mimo wszystko zdążyć wrócić z urlopu aby dołączyć do nas.
I tak usatysfakcjonowani docieramy do Grudziądza, wysiadamy na dworcu przedmieście i znużeni jazdą pociągiem rozjeżdżamy się do swych domów, a mi jak zwykle zaczyna kiełkować w głowie kolejny pomysł, kolejnej wyprawy - gdzie? - hmmmmm może do Ciechocinka? Zobaczymy.
Gdyby udało się znowu zwołać tak sympatyczną ekipę rowerowych zapaleńców, to mogłabym pokonać trasę nawet trzy razy dłuższą.
Pozdrawiam i do zobaczenia na szlaku!!!
Czuję się jak w bajce o sierotce Marysi i siedmiu krasnoludkach, tyle, że krasnoludków jest sześciu Jednocześnie wiem, że w takiej ekipie mogę czuć się najbezpieczniej, bo sama mam mało doświadczenia w długich wyprawach i jako ta przysłowiowa sierotka, liczę na moich dwóch doświadczonych kompanów, którzy jak zwykle mnie nie zawiedli. Już na samym początku postanawiamy ominąć Kwidzyn i Sztum, by jak najmniej jechać głównymi drogami i również nie marnować sił na zbyt częste podjazdy, które są w okolicy Kwidzyna. Tym razem przeważają wiejskie drogi asfaltowe. Jak wspomniałam, omijamy wyżej wymienione miasta, jednocześnie wydłużając sobie drogę o ponad 10 km, co daje nam po dojechaniu do celu około 100 km. Drogi, którymi jedziemy, wiodą prawie przy wale wiślanym, więc widoki mamy malownicze. Pomykamy w równym tempie, chociaż pod wiatr, który czasami wieje dość intensywnie. Pogodę mamy jako taką, czasami wyjrzy słonko, czasami troszkę popada mżawka, ale jedno co mamy nieustannie w takich wyprawach, to zew przygody i chęć pokonania własnych słabości, i żadne wiatry ani burze nas nie odwiodą od osiągnięcia zamierzonego celu. Moi kompani są tak optymistycznie nastawieni do jazdy, że już na samym początku narzucają dość ostre tempo, więc żeby dać radę pokonać trasę w całym składzie i bez zadyszki, muszę ich trochę przystopować. Wyprzedzam, i obejmuję prowadzenie, a że są rozsądni, to szybko przypominają sobie kto jest komandorem tej wycieczki.
Jadąc tak w zamyśleniu i słysząc gdzieś w oddali rozmowę mych kompanów, obmyślam sobie plan zwiedzenia Malborka. Pamiętam jak byłam tam na wycieczce jako harcerka, mając lat 13 i zastanawiam się jak tam teraz wygląda. Przypominam sobie ogólny zarys Zamku, którego mury warowne i wieże wyłaniające się ponad korony drzew, odbijające się w lustrzanej tafli Nogatu, który płynie sobie jak strumyk z wolna, tworzą niepowtarzalną panoramę. Jak przez mgłę pamiętam zwiedzanie Zamku (dziedziniec, komnaty, podziemia), ale dobrze pamiętam ten przeszywający chłód i dreszczyk emocji, oddający tak realistyczne wrażenie tamtej epoki, że nawet po powrocie już do domu często wracałam myślami do tego miejsca. Zadaję sobie pytanie, czy i teraz ten widok zrobi na mnie tak ogromne wrażenie jak owe ...ści lat temu, gdzie słowa które wypływały z ust przewodnika uruchamiały jednocześnie moja wyobraźnię i wyświetlały w mej podświadomości obraz owych czasów i wydarzeń. Kiedy tak jadę i rozglądam się dokoła, przenoszę się myślami do tamtych czasów. Wyobrażam sobie, że zamiast na rowerze jadę konno w asyście rycerzy gotowych stawić czoła każdemu wyzwaniu. Dookoła pustka, słychać tylko wiejący wiatr i szum drzew. I tak rozmarzona jadę przed siebie nie zważając na nic, kiedy to dochodzi mnie głos, który przywołuje mnie do rzeczywistości zadając pytanie- "a może zrobimy przerwę?". No i koniec marzeń o moich dzielnych "rycerzach", których dopadł głód i nie jest to głód wyobraźni, ale głód realny-zjedzenia posiłku.
A tak swoją drogą to ciekawe czy taka podróż konna również dałaby mi tyle samo satysfakcji co jazda rowerem? Jak na owe czasy, była bardziej koniecznością niż przyjemnością. A taka orientacja w terenie, gdzie widać było tylko horyzont, zmuszała ludzi do myślenia i poleganiu na umiejętności patrzenia i odczytywania mapy, którą wyznaczała przyroda, a nie GPS... No, ale wracajmy do rzeczywistości i moich wygłodniałych kompanów.
Przejeżdżając przez murawę wiejskiego boiska kierujemy się w stronę wału, gdzie robimy sobie postój i z prowiantem wspinamy się na jego szczyt, skąd mamy widok na dolinę Wisły. Zjadam jabłko i korzystam z okazji aby poleniuchować na miękkiej trawie, zamykam oczy i staram się przywołać w myślach dalszy ciąg podróży z tamtej epoki. Wyobrażam sobie te pola dziewicze jako miejsce bitwy między zakonem krzyżackim i wojskami polsko-litewskimi pod wodzą Władysława Jagiełły, na których toczą się walki pełne dramatyzmu i okrutnej rzezi, jaka w tamtych czasach była wszechobecna. Wśród tych wojsk znajdują się również i moi kompani, którzy walczą pod chorągwią kujawsko-pomorską, herbu rowerowego na niebieskim tle, ale nasz paparazzi wykorzystuje jak zawsze każdą chwilę i kluczy między "walczącymi" ze swym głodem i zmęczeniem biesiadnikami, aby co najmniej nie bronić mnie przed owymi krzyżowcami, ale strzelić we mnie obiektywem aparatu (bo lubi mi dokuczać) i tym samym rozprasza mnie, więc nie daję im żadnych forów i kończę postój. Sama oszczędzam baterie bo zapomniałam kupić zapas, więc odpuszczam sobie częste pstrykanie. Mimo, że "moi rycerze" mają chęć jeszcze poleniuchować, to nie kwestionują decyzji jedynej białogłowy w ekipie. Dwoje z nas zdecydowanie rusza do przodu i kiedy się oglądam za siebie stwierdzam brak reszty. Myślę sobie: no to mi się trafili rycerze!!!, no ale cóż- jakie czasy, tacy rycerze... Oni zaś zaliczają oczywiście kolejny sklep, by uzupełnić prowiant. Jadąc tak już w milczeniu i wolniejszym tempem, dojeżdżamy do głównej drogi, kiedy pada stwierdzenie, że trzeba jechać około 10 km. ruchliwą trasą. Z duszą na ramieniu ciśniemy ile sił w nogach aby jak najszybciej mieć ją za sobą. Skręcamy w lewo i dojeżdżamy do mostu na Nogacie, po którym porusza się tłum ludzi. Schodzimy z rowerów i prowadzimy je poruszając się w żółwim tempie. Rozglądam się i dostrzegam Zamek, którego mury warowne są już nieco przysłonięte przez rozrośnięte korony drzew, a widoczne dachy i wieże, odbijają się już w nie całkiem lustrzanej tafli Nogatu, bo po rzece pływa motorówka i skutery wodne, a na powierzchni widać pływającą florę rzeczną. Dalej przedzierzgając się przez tłum zwiedzających i skomercjalizowaną część przedzamcza, oczekujemy na resztę. Przyznam, że jestem rozczarowana aż taką komercją w tym właśnie miejscu. Liczne stragany z pamiątkami i niepasujące do charakteru tego miejsca budki z lodami, zapiekankami... itp. powodują, że przypomina to bardziej bazar niż miejsce pełne tajemniczości i kultu historycznego. Dla dzieci jest to niewątpliwie istny raj, bo można kupić tu wszystko co i tak w końcu stanie się niepotrzebne i szybko wyląduje w kącie (plastikowe miecze, topory, strój rycerza itp.), ale rodzic już tak wesoło nie ma kiedy spogląda na ceny. Targa mną uczucie braku szacunku do takich miejsc, gdzie strugami spływała krew ludzka i niejeden kamień mógłby opowiedzieć historię owych czasów, gdzie polskość była gnębiona i życie ludzkie nie miało wartości dla oprawcy. Dochodzę do wniosku, że bardziej z próżności niż z patriotyzmu odwiedzamy miejsca związane z naszą historią. NIESTETY!
Pstrykam kilka fotek i zaczynam odczuwać ssanie w żołądku. Oho, tym razem i mnie dopadł głód. Zapada decyzja, że jedziemy na obiad. Nieopodal zamku nad rzeką dostrzegamy Karczmę, gdzie się zatrzymujemy. Zamawiamy sobie jedzonko i czekamy. Podczas oczekiwania troszkę przemarzamy i każdy zakłada coś cieplejszego na siebie. Nasz paparazzi wciąga na siebie wszystko co ma do ubrania w torbie. Nakłada na głowę czapkę i kaptur od kurtki jednocześnie upodabniając się mimo woli do Komtura krzyżackiego- brakuje mu tylko miecza i przyłbicy. Tym razem ja kieruję w niego obiektyw mojego aparatu i pstrykam fotkę.
W końcu dostaję swoją zamówioną porcję filetu z kurczaka w panierce, frytki i surówkę - zabieram się do jedzenia iiiii - po odkrojeniu kawałka kotleta, zastanawiam się czy oby na pewno jest to, to co zamówiłam? Nie przypominało to absolutnie porcji mięsa w panierce lecz panierkę z ???? Był to kotlet przez który można by zobaczyć Warszawę, frytki nie posolone a surówki tyle co kot napłakał - a mieściło się to wszystko na plastikowym talerzyku o średnicy jakieś 10 cm i kosztowało 24 zł. ZDZIERSTWO!!!! W McD. za taką kwotę najadł by się człowiek, że hoho.
Jedynym zadowoleniem jakie odczuwam jest to, że dałam radę dojechać do celu nie odczuwając zmęczenia ani bólu mięśni i mając chęć powrotu do domu również rowerem. Niestety moi kompani decydują inaczej, więc tym razem ja im ulegam i wracamy pociągiem. Muszę tu nadmienić, że jeden z uczestników jest po sporej przerwie jaką miał z powodu wypadku, a następny pierwszy raz zdecydował się na pokonanie takiej długiej trasy, więc mamy na uwadze ich dobro i podejmujemy zgodnie właściwą decyzję powrotu na kołach - ale pociągu.
Jednocześnie muszę zrobić tu głęboki ukłon w stronę moich kolegów, że wsparli mnie w moim przedsięwzięciu i dołączyli do mojego projektu wyprawy. Za wytrwałość w pokonaniu dystansu i trzymaniu równego tempa. Dobrze wiedzieć, że są tacy zapaleńcy na których mogę liczyć, i dla których wyprawa w towarzystwie płci "pięknej" nie oznacza wcale - "słabej płci". No i na sam koniec, nie tyle muszę, co chcę uśmiechnąć się do naszego paparazzi za to, że udało mu się jednak zrobić mi niespodziankę i mimo wszystko zdążyć wrócić z urlopu aby dołączyć do nas.
I tak usatysfakcjonowani docieramy do Grudziądza, wysiadamy na dworcu przedmieście i znużeni jazdą pociągiem rozjeżdżamy się do swych domów, a mi jak zwykle zaczyna kiełkować w głowie kolejny pomysł, kolejnej wyprawy - gdzie? - hmmmmm może do Ciechocinka? Zobaczymy.
Gdyby udało się znowu zwołać tak sympatyczną ekipę rowerowych zapaleńców, to mogłabym pokonać trasę nawet trzy razy dłuższą.
Pozdrawiam i do zobaczenia na szlaku!!!