Relacja ze Skoda Maratonu w Gnieźnie
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: wtorek, 23, październik 2007 00:08
- Poprawiono: piątek, 10, maj 2013 07:13
- Opublikowano: poniedziałek, 22, październik 2007 02:00
- Timon
- Odsłony: 2523
Relacja ze Skoda Maratonu w Gnieźnie
W niedzielę 14 października o godzinie jedenastej ponad dwustu zawodników stanęło na linii startu, dla wielu ostatniej, imprezy w tym sezonie.
Sezon ma swój początek i koniec, jak w zasadzie wszystko co otacza nas na co dzień. Jeżeli dobrze zaczniemy dzień to dążymy do tego, by dobrze go zakończyć i analogicznie jest w kolarstwie. Z resztą, komu ja to piszę ;).
Teren, w jakim przyszło się nam ścigać był w zasadzie kopią tego z czym mamy do czynienia w Grudziądzu. Laski, polne dróżki, szybkie szutry, trochę asfaltu i piachu. Dla mnie najatrakcyjniejszymi odcinkami trasy były wąskie single tuż przy brzegu jeziora. Drzewa, krzaki, dziury, rowy, trochę błota i śliskich korzeni... Super :D. Kiedy z kolegami analizowaliśmy trasę już po maratonie doszliśmy do wniosków, że mimo, iż była łatwa technicznie, to atrakcyjna. Wystarczy chcieć i można taki maraton zorganizować u nas, no czemu nie, prawda?
Start i metę zlokalizowano na rynku, tam też był wielki grill z pycha żarciem :).
Kiedy wszyscy już zgromadzili się w sektorach pozostało tylko czekać na sygnał. No i poszli. Pierwsze kilometry prowadziły nas przez miasto i wprowadzały na ten właściwy teren zmagań, gdzie motocyklista prowadzący dał sygnał do lotnego startu i szybko odjechał. Równie szybko odjechała czołówka, czyli nie pozostało nic innego, jak zacząć przebijać się do przodu, póki było szeroko. Pamiętam, że pierwsze siedemnaście minut zleciało tak szybko, że nawet tego nie zauważyłem. Oczy szukały luk, nogi kręciły, wszystko działało jak powinno. Z szerokiego wału zjechaliśmy na polną drogę, potem trochę asfaltu i zaczęły się wąskie ścieżynki, szutrówki no i te odcinki nad jeziorem :). Trasa naprawdę była szybka, podjazdy krótkie i sztywne, część z nich można było wjechać z patelni nie patrząc na nic :).
Jechało mi się genialnie! Trening nie poszedł w las, a co najważniejsze był dla mnie idealnie przygotowany, trafiłem z jego planowaniem :].
Dojeżdżając do miejsca, w którym trzeba było zdecydować na jaki dystans się jedzie, nie miałem żadnych wątpliwości. Bramka punktu kontrolnego zapikała, a ja grzałem na kolejną pętlę.
Zabawnie jest z tymi dłuższymi dystansami :). Nagle okazuje się, że jedzie się samemu, bo tych przed sobą się nie widzi, a ci za są za daleko, by się nimi przejmować. Wtedy mimo, że ma się już trochę kilometrów w nogach ścieżki są szybsze, bo jedzie się po nich własnym tempem, a nie tempem najwolniejszego, który pechowo dla ciebie jedzie przed tobą ;).
Czułem moc. I tak już było prawie do samego końca. Była jedna gleba, ale nie groźna, jak na wylot przez kiere to lajtowa hehe. Wpadłem w skoszony pieniek i poleciałem :D. Piekło dla mnie tak na prawdę zaczęło się na ostatnich 10km.
Wtedy to uczepił się mojego koła jeden z zawodników i nie potrafiłem go za nic zgubić. Stosowałem sztuczki zaprezentowane przez kolegę szosowca, ale typ za mną był silny i nie poddawał się cały czas dojeżdżając. Na wałach, tych przed wjazdem do miasta zmienił mnie i trochę odpocząłem, ale wtedy też dopadło mnie zmęczenie. A w zasadzie to poczułem, że elektrownia siada...
Z każdą chwilą miałem mniej mocy. Coraz trudniej było mi utrzymać koło, aż w końcu ten przede mną mi odjechał. Goniłem go, to oczywiste, ale czułem się tak, jakby w jednej chwili po prostu wyłączono mi zasilanie... Jechałem w trupa, goniąc go wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika i potem na samym wjeździe do miasta kolejnego. Do mety już dosłownie kilkaset metrów!
Widzę wierzę kościoła, widzę bruk, wiem, że za zakrętem jest ostatni podjazd i wielka dmuchana meta...! Wpadam na te ostatnie 300 metrów podjazdu, oglądam się za siebie i widzę atak. Wstaję z siodła, depnąłem z prawej ? skurcz! Z lewej to samo, siadłem na dupę, głowa skulona do ramy i staram się jak mogę, ale zostaję wyprzedzony... Ale to nie koniec, do mety dosłownie 10 metrów, a za mną kolejny zawodnik! Zaciskam zęby, wgniatam się w ramę i jest! Meta! ... A potem zgon... Byłem tak wykończony, że zwiesiłem się na ramie i przemieszczałem się delikatnie odpychając rower nogami. Zobaczyłem się z kolegami z Grudziądza, którzy czekali na mnie po przejechaniu dystansu Mega i pojechałem się rozjechać, a potem to już standard ? przebrałem się, założyliśmy rowery na dach samochodu i poszliśmy cieszyć się wrażeniami z innymi :D.
Na koniec napiszę, że Grudziądz mocno zakończył ten sezon.
Ja osobiście jestem baaaardzo zadowolony :D. W zasadzie śmiało mogę napisać, że wynik przekroczył moje najśmielsze oczekiwania :). Zresztą oto wyniki:
Dystans Mega:
17 w kat. Open; 9 w M2 ? Dana Przemek
28 w kat. Open; 16 w M2 ? Jurczak Piotr
Dystans Giga:
12 w kat. Open; 5 w M2 ? Raflesz Jacek (czyli ja :P)
Takiego zakończenia trzeba nam było! Grudziądz pokazał się w czubie wyników, a to cieszy! Tak samo jak pierwszy puchar, który przywiozłem do domu :).
timon.