GPX Gdynia -Pustki Cisowskie- 12.04.2008
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: poniedziałek, 21, kwiecień 2008 09:47
- Poprawiono: piątek, 10, maj 2013 07:13
- Opublikowano: poniedziałek, 21, kwiecień 2008 02:00
- Timon
- Odsłony: 2629
GPX Gdynia ?Pustki Cisowskie- 12.04.2008
Pogoda jak w czwartek, jak w środę, wtorek, poniedziałek... Szaro, chłodno, czasem wręcz zimno, ciśnienie raczej dołujące.
Czwartkowy trening się udał. Starałem się utrzymywać najwyższe tętno na całej trasie, nogi musiały dostać przedsmak sobotniego wyścigu, płuca musiały się przepchać, psychika umocnić i przygotować do walki z ciałem. Teraz miał nadejść czas odpoczynku i skumulowania całej dostępnej mocy. Otwierając kalendarz wiedziałem, że mam tylko parę rzeczy do załatwienia w pracy, cała reszta długiego dnia będzie tylko dla mnie. Rower był umówiony z serwisantem, na regulację, Ja byłem umówiony z klientami, pełna harmonia... Którą szlag trafił!
Mój ulubiony mechanik- pan Włosowski, któremu zawszę mogę powierzyć maszynę bez obaw, wyregulował mi przerzutki i pomógł w ustawieniu zacisku tylnego hebla, bo strasznie ocierał.
Rower do domu, ja na imprezę urodzinową, na którą się już ostro spóźniałem. Zapomniałem kluczy, nie jadłem nic od śniadania, a było już po szóstej. BYWA...
Tego dnia Pan Bóg chciał rzucić pecha każdemu człowiekowi na Ziemi. Dogadałem się z Nim, że wezmę wszystko na siebie...
W ten dzień...
Pobudka przed siódmą. Makaron do wody, lista rzeczy do zabrania na biurko, zszedłem przygotować rower do podróży w warunkach delikatnie pisząc nienajlepszych. Plecak spakowany, nie zjedzone śniadanie do pudełka, rower na ramię i na miejsce zbiórki!
Myślicie, że w piątek cały pech ludzkości wchłonąłem na jeden raz? Nie :] Okazało się, że mocowanie roweru, które ze sobą zabrałem nie dało się zainstalować na listwy kolegi... O mały włos udało mi się powstrzymać powietrze poruszające struny głosowe, które miały zabrzmieć: ?Pieprzę, nie jadę, jutro są zawody w Puszczykowie...?. Nie wiem jak, ale chłopakom udało się zmieścić mój rower do bagażnika :)
Uff... Zdolni koledzy są bezcenni :)
Na miejscu startu, byliśmy około jedenastej. W schemacie przygotowań zapomniałem o tym, że nie mam Powerada i ściślej pisząc nie miałem nic do picia... Nie zdążyłem kupić, a w okolicy sklepu nie widziałem. Czasu coraz mniej, trzeba jeszcze pozapinać ostatnie guziki w marynarce przygotowań i objechać trasę, choć ten jeden raz, łącząc to od razu z za krótką rozgrzewką. Wszystko nie było tak, jak zaplanowałem. Mój plan najwidoczniej był totalnie do... ;)
Spóźniony na najlepszą chwilę do ustawienia się w polu startowym rozpaczliwie szukałem szczelin, w które mógłbym się wcisnąć, choć odrobinę zwiększając swoje szanse w stawce. Na moje szczęście (a jednak) pola startowe zostały podzielone na pole startowe dla tych, którzy męczyli się o nie na poprzedniej edycji i na pole dla całej reszty. Szybko kończąc tą część opisu napiszę, że koniec końców wyszedłem na tym lepiej, niż bałem się, że wyjdę.
Teraz chwila, na tą część opowieści, która niezmiennie od lat jest taka sama... Emocje na starcie takie same, jak podczas każdego startu.
Emocje na pierwszych kilometrach pierwszej pętli wyścigu takie same, jak na każdych pierwszych kilometrach wyścigów już przejechanych...
Zmienia się tylko trasa, po której się ścigamy, zmieniają się priorytety, które jednak sprowadzają się do jednego mianownika ? dojechać do mety, na jak najlepszej pozycji...
To nie rutyna sprawiła, że moje place wstukały litery na klawiaturze w takiej kombinacji. To niechęć do powtarzania się- nie lubię się kopiować podobnie, jak jechać do punktu B i wracać do A po tej samej trasie.
Trasa była stosunkowo prosta. Gdyby nie zdradzieckie błoto i śliskie korzenie, byłaby prosta, co nie znaczy, że nieciekawa, bo obfitowała w ścieżki sprawiające ogromną frajdę. Single z progami z korzeni, z korzeniami na zakrętach, z wyślizganymi kamieniami wbitymi w ziemię, to wszystko daje kopa i nogi same rwą.
Pętlę można było podzielić na dwa etapy. Etap pierwszy zaczynał się na linii startu i kończył po pierwszym, długim podjeździe. Potem ogień z końca pleców ;) Etap drugi to łagodny podjazd po błocie, które skutecznie zmuszało do podbiegania. Tuż za podjazdem kolejny odcinek, biegnący już do końca pętli, na którym osiągane prędkości były szalone, a wzrok namierzał kolejny cel- zawodnika przed sobą, którego trzeba było połknąć na zbliżającym się podjeździe.
Wyścig cross country jest jak historia i tak jak ona zatacza koła. Przez każdą kolejną pętlę jechało się pewniej, lepiej znało się każdy szczegół, każde wejście w zakręt, miejsce hamowania, miejsca najlepsze do ataku. Z tym bagażem doświadczenia zawodnik wjeżdża na ostatnią rundę i chce je maksymalnie wykorzystać. Przed ostatnim podjazdem udało mi się dojść Przemka, z którym już tasowałem się na poprzednich pętlach. Podjazd pokonałem szybko i miałem nadzieję, że właśnie na nim uda mi się zwalczyć jego zapał do gonienia mnie :)
Nic z tego, Przemek jak cień doszedł na bezpieczną odległość i czekał na najlepszy moment do ataku. Wystrzelił mi zza koła na ostatnich metrach przed metą. Moje zdziwienie na jego widok było ogromne, wstałem z siodła i starałem się nie dać wyprzedzić, to był finisz!!!
Dwóch zawodników z Grudziądza walczy na ostatnich metrach, niemal do samego końca!!! Tym razem musiałem uznać wyższość siły i doświadczenia kolegi :) Ale to było coś :D Takie chwile pamięta się długo. Przybiliśmy piątkę, uspokoiliśmy oddechy i czekaliśmy na resztę naszej reprezentacji. Długo nam czekać nie kazali i chwilę później byliśmy już w pełnym składzie.
To był naprawdę udany wyścig. Każdy czół niemałe zmęczenie, a to najlepszy dowód na to, że na trasie walczyło się o każdą pozycję wyżej, nie czając się na szarym końcu stawki. I o to chodzi!
Ehh... Niedługo kolejny start. Już za tydzień, maraton we Wrocławiu, gdzie rozpocznie się cykl Akademickich Mistrzostw Polski w maratonach. Myślę, że pojedziemy tam po niemałe punkty w klasyfikacji i za to trzymajcie kciuki!
Do zobaczenia na trasie!
...Jacor :D