Zaczęło się w Bilard Klubie

Zaczęło się w Bilard Klubie...
 

            Zaczęło się w Bilard Klubie Borik. Drago i Martin zaprosili mnie na niedzielną jazdę w Strazbenicy - magicznym miejscu w Velebcie. Takie zaproszenia to skarb, bez wahania je więc przyjąłem. Świadomość jazdy w tym miejscu wwierciła się w każdą moją myśl, była wisienką na torcie każdej z nich. Góry, trudna trasa, piękne widoki, smak powietrza, wszystko co wiedziałem o Velebicie do tej pory, skumulowało się w jedną myślową bombę zegarową. Czas wybuchu nastąpił w niedzielny poranek. Wstałem wcześnie, zjadłem śniadanie, spakowałem przygotowane wcześniej na stole graty, wypiłem kawę, a że wciąż miałem trochę czasu - wziąłem ciepły, budzący mnie ostatecznie prysznic.

 

W centrum Zadaru byłem zgodnie z planem, co zdarza mi się ostatnio często, a co nie zdarzało się wcześniej prawie wcale. Miła odmiana. Oczywiście nie tylko ja mam długi ogon, także swoje poczekałem na moich kompanów. Zająłem miejsce przy stoliku, w kawiarni przy ulicy, zamówiłem cappuccino, delektowałem się nim i rozmyślałem o tym, co mnie czeka, wgapiony w rower tak silnie, że wzbudziłem zainteresowanie nim u właściciela kawiarni. Pogadaliśmy trochę o rowerach, o tym, co dziś zrobię z kumplami. Dzień zaczynał się przyjemnie. Cappuccino - mała kawa, więc szybko się skończyła. Spakowałem się, pożegnałem i ruszyłem w miejsce, w którym łatwo mogłem być zgarnięty przez resztę. Wyciągnąłem się na ławce, pod głową ułożyłem plecak, nogi na poręczy stanowiły obrazek na tle starego miasta, którym mogłem się zachwycać do woli, bo ekipa się nie spieszyła. W końcu nogi zaczęły mi drętwieć, ławka gnieść w plecy, ale oto nadjeżdża jeden samochód z rowerami na bagażniku - moi ludzie!

 

Martin, Drago i ja. Trzech wspaniałych ruszyło w kierunku Velebitu. W samochodzie, obok mnie, na "miejscu dla dyplomatów", jak określili tylną kanapę moi koledzy, leżał pełny kask. Ważył tyle, co mój cały rower, ale doceniam troskę o moją gębusię. Ostatecznie jechałem w swoim, ale miłe to uczucie, kiedy ktoś dba o nasze bezpieczeństwo.
W samochodzie, dla dobrego startu wypiliśmy Karlovacko i tak oto mijały nam kolejne kilometry, aż do wjazdu do Parku Narodowego Paklenica.
 
W knajpie przy wejściu do parku spotkaliśmy się ze znajomym moich kumpli, który w swej uprzejmości sprowadził nasz samochód z powrotem na poziom morza, kiedy już wypakowaliśmy się w najwyższym punkcie, do którego można wjechać. Stamtąd rozpoczęliśmy półgodzinną wspinaczkę z rowerami na wysokość 1100 m n.p.m. Po drodze napiliśmy się pysznej wody ze strumyka i zrobiliśmy słodkie zdjęcia trzech podjaranych facetów na genialnym tle Środkowego Velebitu.
Zabawa zaczęła się na skrzyżowaniu szlaków. Nasz kierunek - Struge, godzina marszu. Ale my już nie maszerowaliśmy. Moi koledzy poprawiali gogle, ja zwyczajowo rzepy w rękawicach i butach. Ostatnie sprawdzenie sprzętu, przybita piątka i "happy trails" moi mili! Co za trasa! Podzieliliśmy ją na dwa etapy: do schroniska Ramica Dvori (560 m n.p.m.) i dalej do końca szlaku, do poziomu morza, gdzie czekał samochód. Zjazd do schroniska to techniczna bajka dla wtajemniczonych. Wąska ścieżka najeżona taką ilością kamlotów, progów i ciasnych zakrętów, że choćby odrobina zdekoncentrowania mogłaby kosztować zbyt dużo, by chcieć się przekonać, czy nas na to stać. Balans ciałem, prowadzenie kół dokładnie w liniach, być może dwóch, jakie pozwalały przejechać najtrudniejsze odcinki, pełna kontrola hamulców, bez lipy. Można było udowodnić sobie samemu kilka rzeczy. Z kilku innych zdać sprawę. Mega!
Zaczynałem zjeżdżać ostatni, z racji najmniejszego skoku i co być może ważniejsze - moi amigos mieli zjazdówki. Do schroniska dojechałem drugi. Możliwe, że moje ciało już nigdy nie zapomni piekła maratonów i zawodów XC, dając mi  mentalną przewagę, która upośledza odbieranie zmęczenia. Po pierwszym odcinku ramiona piekły, nogi także, a dłonie, zwłaszcza palce zaciskające gripy trzeba było prostować niemal siłą. Myślę, że posiadanie Boxxera skutecznie niweluje takie problemy. Odcinek dał w kość!
 
W schronisku nagroda - puszka piwa i nalewka z orzechów rosnących w Velebicie. Pycha. Kiedy obudził się opiekun schroniska, poczuliśmy zapach pieczonego na grillu  mięcha i ślina zaczęła lać się nam po nogach. Obiad w takiej scenerii, z takimi ludźmi... Coś wspaniałego. Myślę, że gdyby nie ołów, coraz śmielej rozlewający się na niebie, zostalibyśmy dłużej, ale ryzyko kontynuowania zjazdu w mokrych warunkach, w tym terenie, byłoby bezmyślnym wyzywaniem Losu na pojedynek. Godzinna przerwa ostudziła mięśnie, w moim konkretnym przypadku, także do tej pory sprawny-bo-pracujący łokieć, który oberwał przy jedynej, na szczęście, glebie. Jak powszechnie wiadomo, adrenalina to najlepsza gumka do zmazywania bolączek na trasie. Ogień z tyłka, bo od schroniska zaczęło się robić szerzej. W pewnym momencie poczułem się tak pewnie, że wyprzedziłem w jednym z niewielu na to pozwalających odcinków mojego kolegę. Może Trek Fuel ex to nie zjazdówka, nie enduo nawet, ale potrafi pokazać pazur! Progi, stromizny z agrafkami wymagającymi uwagi i skupienia, jak na sali operacyjnej. Oto Velebit!
Im bliżej popularnej ścianki wspinaczkowej, tym więcej ludzi mijaliśmy. Uzgodniliśmy, że większe grupy będziemy mijać razem, z jeden strony, z niewielkim odstępem między nami, żeby żadna zbłąkana owieczka nie weszła komuś pod koła. Szło bardzo sprawnie, głównie za sprawą ludzi, którzy w te góry idą, bo ich w nie ciągnie, a to wiele o nich mówi, bo wciąż jesteśmy w Chorwacji, gdzie numerem jeden są knajpy i wysiadywanie z piwem nad wodą.
Na samym końcu, po przejechaniu budki wyznaczającej początek i koniec parku, byliśmy wytrzepani, jak Malibu z mlekiem. I szczęśliwi, jak laska, która ten drink dostaje od uroczego barmana. Czad!
 
Usiedliśmy w knajpie, w której zaczęliśmy. Polało się piwo, opadł kurz, dopadło zmęczenie. Przyszedł czas na żywy zachwyt, komplementy i wyznania. Zrobiło się, jak zawsze się robi w doborowym towarzystwie, po przejechaniu trudnej trasy. Jedną z myśli, którą można było usłyszeć, to taka mówiąca o tym, że z każdym można napić się piwa i miło spędzić czas na pogaduchach o laseczkach, muzyce, czy czymkolwiek, ale tylko w towarzystwie zakochanych w jeździe bikerów czuje się wyjątkowy klimat i od razu ma się świadomość bycia wśród swoich. Myśl ta jest prawdziwa, bo znam Martina i Drago z tylko trzech spotkań. Każdy z nich ma swoją ciekawą historię do opowiedzenia, otwarty dom dla przyjaciół i widoczną niechęć do pozerstwa. Z całą pewnością nie była to nasza ostatnia wyprawa na polowanie. Za jakiś czas, kiedy wrócę z mojego długiego rejsu, będę głodny Velebitu. Mam nadzieję, że wgnieciona na trasie rama mojej broni wytrzyma. Wiem, że łomotanie jej na takich trasach to grube przegięcie, ale... Ten rower jest tak mój, tak osobisty, tak zgrany ze mną, że ufam mu na każdej trasie. Jest mi przykro, kiedy zadaję mu ból, kiedy widzę, jakie blizny zbiera, ale mam czasem wrażenie, że on, tak samo, jak każdy z nas, od czasu do czasu, kiedy już zapominamy o konsekwencjach, lubi czuć się dumny ze swoich blizn. Zwłaszcza po kilku piwkach w towarzystwie ludzi, którzy być może pamiętają większość z historii wiążących się z wejściem w ich posiadanie.
 
Koniec. Teraz, moi mili, pora byście poszli na rower!
 
.:t IMO n:.