Relacja z bikeMaratonu w Istebnej

Relacja z bikeMaratonu w Istebnej

EPIZOD I

Zanim się wyruszy na taka wyrypę w jakiej brałem udział trzeba wszystko dokładnie posprawdzać. Najważniejszy był rzecz jasna rower i wszystko co do niego przymocowałem.

Tak dokładnie nigdy go nie wyczyściłem, błyszczał się wszędzie, hamulce po wyregulowaniu i przerzutki działały bez zarzutu (stare dobre Alivio, choć z luzem działa bez większych zastrzeżeń). Po prostu tip top... Nie, nie to by było zbyt piękne. Kasetę tak dokładnie pozbawiłem zanieczyszczeń, że wypłukałem nawet smary, pozostał niczym nie zabezpieczony mechanizm piasty i nie można było tego rozkręcić, bo nie wiadomo by było czy wszystko się potem do kupy złoży, a do wyjazdu zostało kilkanaście godzin... I tak czasem bywa.

Z prognozy pogody wynikało jasno, że piątek jest piękny, a od soboty do niedzieli ma siąpić i być chłodno. Ale z doświadczenia wiem, że nie ma co się przejmować takimi wywodami, bo to tylko 70% trafności. Do torby poleciały wszystkie ciuchy kolarskie od długich ocieplanych spodni na jesień-zimę po przewiewne koszulki. Nie było się co szczypać.

Tata [kierowca/morale/logistyka]

Siostra [morale/wolny strzelec wyprawy]

Anna L. [nawigator/morale/wolny strzelec wyprawy]

Timon [inicjator wyprawy/zawodnik startujący w maratonie/etatowy ?wkurzacz? siostry]

Tak wyglądał skład naszego przedsięwzięcia. Brak jednej z tych osób uniemożliwiłby kontynuację planu i cały wyjazd szlag by trafił. I tak o mały włos byśmy nie pojechali, ale nie będę o tym pisał... Teraz zacznie się przygoda...

PIĄTEK, 15.09.2006r.

O godzinie 12:00 wyjechaliśmy na trasę. Łudź, Częstochowa, Żywiec, Istebna. To miało być takie proste, ale ten sen szybko stał się koszmarem. Po wjechaniu do Łodzi rozpoczęła się walka z remontami drogi... I tak aż do Częstochowy :( To nie było śmieszne. Polska i jej drogi... Tu też bez zbędnego komentarza.

W Żywcu, czyli tam, ?gdzie wszystko się zaczęło? byliśmy już wieczorem i szanse na wybadanie terenu jeszcze tego dnia spadły do zera. Przed samą Istebną kolejne objazdy, do tego słabe oznakowanie dróg i efekt był taki, że na miejscu byliśmy koło 23:00.

O przejechaniu się po górskich ścieżkach mowy nie było, więc zjedliśmy kolację, odświeżyliśmy się po podróży i poszliśmy spać.

Noc przed startem nie jest najważniejsza. Najważniejsza jest ta dwa dni przed.

Robert Korzeniowski

EPIZOD II

W dniu startu z niczym nie wolno przesadzić. Można by powiedzieć, że trzeba się trzymać złotego środka. Śniadanie to węglowodany w postaci makaronu z sosem i napój izotoniczny.

Godzinę przed wyjazdem na miejsce startu trzeba raz jeszcze wszystko sprawdzić, głównie ekwipunek, bo ze sprzętem niewiele już się da przecież zrobić na parędziesiąt minut przed maratonem. 90% problemów znika z dźwiękiem sygnału startowego, pozostaje 10% to już sprawa naszej odporności, woli walki i wszystkiego co ludzkie, no i sprzętu.

SOBOTA, 16.09.2006r.

O dziewiątej z hakiem byliśmy na miejscu startu. Kolejki do poszczególnych stanowisk szybko się przesuwały. Mnie jedna już nie dotyczyła, bo numer startowy miałem z Gdańska ;)

?Czip? przypięty do nogi, rzepy zapinające buty setki razy poprawione, okulary zakładane i zdejmowane, notorycznie poprawiane rękawice...

Pół godziny przed startem pożegnałem się na parę godzin z Tatą i stanąłem na linii startu.

Miejsce bardzo fajne, bo raczej z przodu stawki, tylko, że trzeba było wytrzymać te pół godziny stojąc raz na jednej, raz na drugiej nodze. Strażnicy graniczni trzech państw ? Polski, Słowacji i Czech sprawdzali czy wszyscy posiadali dowody osobiste, lub inne zastępcze dokumenty. Wśród zawodników setki rozmów, podpatrywanie nowego XTRa u kolesia obok i takie tam standardowe sprawy przed startowe. Spokój...

I teraz mam problem, bo jak opisać trasę, którą poprowadzono tak, że po prostu człowieka zatyka od samego patrzenia? Jak opisać te kilometry podjazdów, zjazdów, podjazdów, zjazdów, podjazdów, zjazdów. Nie, wcale się nie zaciąłem, tam po prostu nie było odcinków płaskich. Po opis odeślę na stronę organizatora i wszystko będzie jasne ;)

Brak wspomnianych odcinków skutecznie utrudnił odpoczynek. Zjazdy, pomyślał który?

Ani trochę, uwierzcie mi na słowo, że na zjazdach człowiek też się męczył tylko, że trochę inaczej. Kolana, ramiona i łydki mają dość już po paru seriach, a tu trzeba jeszcze nieustannie wybierać najkorzystniejszy tor przejazdu ciągle mając na uwadze, że ten przed nami może w każdej chwili wywinąć orła, a wtedy...?

Podjazdy po prostu powalały, były długie i często tak strome, że biły wszystko pod co przyszło mi w życiu podjeżdżać... Jeszcze nigdy nie jechałem na przełożeniu 1-1 tyle czasu, co właśnie tam. I miałem wrażenie, że jeszcze mi ciężko! I faktycznie było!!!

Po przejechaniu trzydziestego kilometra trasy zdałem sobie sprawę, że na dłuższej pętli bym umarł ;) Podjąłem decyzję, że robię krótsze kółko, bo 60 km i tak da mi porządnie w dupę* (dla osób mogących odczuwać niesmak, czy zgorszenie w miejsce słowa z gwiazdką prosimy przeczytać ?piii?). Oj tak żadna trasa mnie tak nie zmordowała, żadna...

Upragniona meta powitała mnie i kolesia obok okrzykami których nie byłem wstanie zrozumieć. Jedyne co do mnie docierało to, to że boli mnie brzuch, prawa ręka, że nogi są jak z waty i wreszcie, że muszę się rozjechać. Zrobiłem parę spokojnych rundek po drodze obok i zjechałem z powrotem na teren ostatniego maratonu z cyklu. Padłem na trawę i leżałem tak sobie dłuższą chwilę. Brzuch już sobie odpuścił, nogi zaczęły przypominać kawały drewnianych kłód, a ręka coraz bardziej rwała. (Ała, w sumie to do teraz mnie boli).

Trzeba było zorganizować sobie odwrót. W tym celu podszedłem do punktu medycznego, gdzie dwie bardzo fajne sanitariuszki odpowiednio się mną zajęły, a pewien sympatyczny pan pozwolił skorzystać z telefonu komórkowego, przez który wezwałem Tatę.

Z miejsca pojechaliśmy do Czech gdzie kupiliśmy to, co kupiliśmy i wróciliśmy na kwaterę.

Umyłem się, zjadłem (zgadnijcie co, heh czyżby znów makaron?) obiad i przebrałem w wygodne, ?cywilne? ciuchy. Wypiłem piwo, o którym marzyłem od powrotu na kwaterę i wróciłem na miejsce imprezy.

Gary chyba miał atomowy reaktorek, bo po przejechaniu tej samej trasy znajdował się wszędzie tam gdzie go poproszono, nikomu nie odmawiając autografu, czy pamiątkowego zdjęcia. To jest gość :) Potem przyszedł czas na finałową dekorację zwycięzców, na której pierwszy raz w życiu zobaczyłem Justynę Frączek i moją ?dawkę zachwytu? Maję Włoszczowską. Warto było postać ;)

O 19:00 wszystko oficjalnie dobiegło końca. Intel Powerade BikeMaraton 2006 zakończył się.

Wieczorem, jak to zwykle bywa po takim dniu, zrobiliśmy wieczorek podsumowujący dzień pełen wrażeń, przeżyć jedynych w swoim rodzaju i zmęczenia. Euforia wylewała się ze mnie zamiast potu, a resztki adrenaliny, które nie zostały wylane na trasie, dawały kopa pozwalającego cieszyć się tą niezapomnianą przygodą.

Nigdzie wcześniej nie spotkałem tak wyjątkowego klimatu, jak tu...

Dzieci podbiegały z butelkami lodowatej wody, która chłodziła rozpaloną głowę i kompotem, który w tej sekundzie stawał się napojem bogów... Wszyscy dopingowali zawodników, co skutecznie pomagało przetrwać każdy podjazd. Ci wszyscy, wspaniali ludzie tworzyli jedność z tym maratonem i dzięki temu był on pod każdym względem wyjątkowy.

EPIZOD III

Powroty z takich imprez zawsze są ciężkie. Przez te parę dni jest się w lepszym świecie.

Spokój wokół, piękne widoki Beskidu Śląskiego, przyjazne nastawienie ludzi i granice dwóch państw, w których piwo i czekolada są wyjątkowo dobre, w odległości 10 km.

Tak, a tu trzeba wracać do rzeczywistości. Praca, betonowe osiedla i obojętni ludzie wokół.

NIEDZIELA, 17.09.2006r.

Wyspałem się. Czułem ?zmęczenie materiału?, ale się wyspałem.

Przed południem ruszyliśmy do Kamesznicy, gdzie zostawiliśmy moją siostrę, żeby mogła sobie porozmawiać z inną siostrą (hehehe, ta druga była w habicie), która została tam oddelegowana do pracy w Domu Pomocy im. Jana Pawła II. Ja z Tatą i koleżanką Anną ruszyliśmy na Słowację, gdzie upajaliśmy się ostatnimi chwilami przebywania w górach i wcinaliśmy chałwę z bakaliami ;) Oczywiście zrobiliśmy też zakupy ;)

Siostra (ta w habicie) ugościła nas, że aż się nam miło zrobiło. Zjedliśmy pyszny rosół, trochę pogadaliśmy, pooglądaliśmy i trzeba było ruszać do domu.

Trasa tym razem została tak poprowadzona, żeby ominąć fatalny odcinek między Częstochową a Łodzią. Nawet się nie spostrzegliśmy kiedy teren zrobił się pagórkowaty, a z czasem płaski. Gdzie te góry...?

Powroty potrafią być ciężkie, ale są nieuniknione. Najważniejsze to mieć do kogo wracać... A czy nie jest tak, że w im więcej miejsc się odwiedziło tym więcej jest miejsc, do których chce się wracać? Istebna jest dla mnie takim miejscem, miejscem, w którym jeździec i jego rower mogą wjechać wszędzie, gdzie tylko zapragną, wszędzie, nawet ponad granice... jakiekolwiek granice.

Timon