Dwa dni z życia bajkoholika
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: środa, 12, kwiecień 2006 00:18
- Poprawiono: piątek, 10, maj 2013 07:18
- Opublikowano: wtorek, 11, kwiecień 2006 02:00
- .:t IMO n:.
- Odsłony: 1908
Dwa dni z życia bajkoholika
DZIEŃ PIERWSZY.
Jest wiosna.
Chyba nie ma wśród nas ludzi, których by ta nowina przygnębiła.
Wreszcie można wyjechać na trasę po 17:00 i wrócić przed zachodem słońca. Można wsadzić bidon do koszyka bez obaw, że to co w nim mamy zamarznie, lub będzie na tyle zimne, że napicie się groziłoby katastrofą. Można wjechać w teren suchym i suchym z niego wyjechać, co wcześniej było trudnym do przejścia problemem. Oj, znalazłoby się jeszcze multum tych zalet.
Ja nie należę do wyjątków w tej kwestii. Osobiście czekałem na wiosnę od początku marca, bo zima mi się zwyczajnie znudziła. No bo ile można?
Wstałem dzisiaj o 7:50, podrapałem się tam, gdzie zawsze drapią się faceci na filmach, kiedy wstają z wyra ;) i zwlekłem swe ciało na ziemię.
Poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie makaron z sosem bolońskim na śniadanie. Przygotowałem żarcie na trasę i bidon. Mała rozgrzewka, ubrałem się i poupychałem rzeczy po kieszeniach koszulki i kurtki. Przetarłem upaćkane błotem okulary (heh, nie wyczyściłem ich po wcześniejszej jeździe) i zawiązałem chustę na głowie.
Wytoczyłem maszynę z hangaru i ponownie sprawdziłem czy wszystko mam.
Najpierw powoli, zupełnie lajtowym tempem po ścieżce rowerowej. Potem trochę szybciej po jej przedłużeniu aż do skrzyżowania przed Mniszkiem. Tam dwóch smutnych facetów ze straży miejskie upewniło się, że dobrze przejechałem przez tą głupią matę, która robi za plaster w leczeniu syfa. No i w długą, kierunek Chełmno.
W Chełmnie jeszcze mnie nie było. Niby tak niedaleko, ale jednak. Piobak twierdził, że jest tam fajnie to postanowiłem się przekonać :)
Droga ciągnęła się jak guma do żucia i w dodatku nie odpowiadał mi jej smak. Płasko jak na stole, nawet zakrętów za dużo nie było. Spokojnie można by włączyć autopilota i iść w kime.
Po prostu długie nic, potem niiiic i nagle jest! Odsłania się Chełmno.
Wjechałem na rynek i od razu mi się spodobało. To miasto ma taki fajny klimat. Byłem tam krótko, bo w końcu nie jechałem zwiedzać tylko się zmęczyć.
Następny punkt- Świecie. Przejechałem przez most, zjechałem w prawo i po jakimś czasie wylądowałem w Świeciu. Czuć to miasto już w Chełmnie, jak dobrze wiatr zawieje, a w tym dniu ostro wiało. Zapytałem się dwóch dziadków jak dojechać do Sartowic, tak żeby ominąć obwodnicę. Odpowiedzi nie zrozumiałem ze względu na specyficzny bełkot i pojechałem dalej. No i wylądowałem koło obwodnicy, niech to szlag! Jechałem sobie trochę tą A1, porządnie się rozkręciłem, bo wreszcie przestało mi wiać w twarz, ale po jakimś czasie postanowiłem zwolnić i wyczaić jakiś zjazd w prawo, co by jechać bliżej Wisły.
Był tam taki! Mało tego, prowadził prosto do parku w Sartowicach! Jak się rozpędziłem to wylądowałem na jego dnie, tuż przed drewnianą kładką, czy jak kto woli mostkiem. Wreszcie jakiś zjazd! Ehh... Co ja wam będę pisał o Sartowicach, już raz to zrobiłem na forum, więc kto nie był, to niech przeczyta i wali tam jak najszybciej. Powiem tak- zjechać fajna rzecz, ale podjechać! No, ale co by nie było, kwintesencją XC są właśnie podjazdy, a że zaczynam się poważnie zastanawiać nad paroma maratonami, toteż zrzuciłem na bardziej miękkie przełożenia i zacząłem się wspinać na górę. Mięśnie się pod koniec paliły, ale dałem radę.
Było ciężko, gdyż na ścieżkach jest jeszcze pełno liści i wszystkiego tego, co spadło z drzew.
Sartowice to było to, czego mi było trzeba po monotonnej szosie. Wysuszyłem bidon, w pobliskim sklepie kupiłem doń wkład i pojechałem dalej wzdłuż wału. Wiatr miałem korzystny, droga gładka toteż nie schodziłem poniżej 34 km/h. Po krótkim czasie złapałem rytm i rower wydawał się jechać sam. Droga do Grudziądza zleciała szybko.
Wjechałem na most i stroną dla VIPów PKP pomknąłem dalej :D
Dojechałem do ul Chełmińskiej i prawie co rozjechał mnie jakiś, widać spieszący się, młody kretyn z muzą w stylu ?trudno skumać o co chodzi, ale grunt, że mnie gorące szesnastki słyszą?. Pokazałem mu pewien rozpoznawalny na całym globie znak i pojechałem dalej.
Do Rudy miałem z jakieś 13km. Drogę mam zakodowaną w podświadomości, gdyż dość często tam pomykam. Ponownie przejechałem przez ten wyrafinowany wynalazek do zwalczania H5N1 i nagle znalazłem się na rondzie w Wałdowie Szlacheckim. Strzałka przez tory, podjazd i jestem u siebie w domku :) Wyszło 83km i tak też się czułem.
Zdjąłem me kolarskie wdzianko i przebrałem w suche rzeczy. Padłem na łóżko i czekałem, aż Tata przygotuje zaplanowanego grilla, a w między czasie osuszyłem izotonika. Jako, że pewnie spaliłem te 3000 kcal, toteż naszamałem się do bulu. Potem długa laba i trzeba było się zabierać z powrotem do Grudziądza. Całą ekipą dojechaliśmy do stacji benzynowej koło reala i tam dostrzegłem kumpla Sharego. No i co? Oni pojechali do domu a ja się jeszcze trochę powłóczyłem po lesie rudnickim i dodałem kolejne kilometry. Ładnie się zmachałem :D
Ogólnie muszę powiedzieć, że trasa nudna jak flaki z olejem, ale gdyby ją inaczej poprowadzić to kto wie :)
No, bo koniec leniuchowania! Nastał okres intensywnego zmęczenia i samozadowolenia zaraz po tym :D No! Bo wiosna jest!
DZIEŃ DRUGI.
Ciężko mi się było zwlec z wyra. Oj ciężko, w sumie sam sobie jestem winien, ostatecznie nikt mi nie kazał tak późno kłaść się spać, no nie?
Wstałem, rozejrzałem się po pokoju i tradycyjnie zatrzymałem wzrok na plakacie z Intel Powerade Bike Maratonu. Chwila zadumy i trzeba było wyleźć z wyra.
O 10:00 mieliśmy zbiórkę po klatką jednego z kolegów. Tym razem wypad miał inny charakter, bo nie było to przygotowanie do wysiłku na długim dystansie, a po prostu taka szybka wycieczka. No i grupa była większa, nie ja sam i rower tylko sześć chłopa i sześć rowerów :)
No i nadszedł czas na wyjazd. Poprawiłem okulary pod hełmem i ruszyłem za ojcem.
Przejechaliśmy koło cmentarza (garnizonowego?) i przez wał w stronę Łosiowej Góry.
Zonk! No tak, nikt z nas nie wpadł na to, że Osa może tak wylać. Przejazd przez most był niemożliwy. Woda zalała tereny od wału do wału. Na początku mieliśmy się cofnąć, ale nie spodobał się nam ten pomysł, więc postanowiliśmy jechać wzdłuż wału tak długo, aż znajdziemy inną możliwość przeprawienia się na drugą stronę Osy. Koniec końców wylądowaliśmy koło oczyszczalni wody i skierowaliśmy się w stronę drogi numer 55.
Przejechaliśmy nią kawałek i zjechaliśmy w lewo w drogę, którą mieliśmy dojechać do Rusinowa, potem Wełcz, aż w końcu mieliśmy się znaleźć w Nebrowie Wielkim.
Droga asfaltowa, od wiatru byliśmy osłonięci wałem, tak więc tępo mieliśmy poprawne, zważywszy na to, że to była wycieczka. W, o ile się nie mylę, Nebrowie zrobiliśmy sobie postój i mały popas. Wypiliśmy po piwie, coś zjedliśmy, pogadaliśmy. Kiedy skończyliśmy to postanowiliśmy wjechać na wał i zobaczyć czy Nowe stoi na swoim miejscu. Było tam, gdzie je zbudowano, czyli wszystko gra, możemy jechać dalej.
Odbiliśmy w stronę Gardeji. Droga fajna, po prawej las, po lewej las, a na dodatek gdzieś za ścianą tego lasu miało być jezioro, które chcieliśmy zobaczyć.
Jeden z nas, który bywał już na tamtych terenach przejął pałeczkę lidera i wjechaliśmy za nim w leśną drogę. Dojechaliśmy do jeziora, którego nazwy nie pamiętam i zrobiliśmy sobie kolejną sesję fotograficzną. Koniec sesji i w długą. Trochę tak zwanego off road-u, ba nawet przez strumień trzeba było przeskoczyć z rowerem na barku :D Taka mała rzecz, a cieszy :)
Dojechaliśmy do Gardeji i stamtąd mieliśmy się udać do Białochowa, żeby potem zjechać do Lisich Kątów i dalej do domu. Gdzieś przed Białochowem dopadł nas deszcz i trochę nas ostudził, oczywiście wiatr też miał swoje do powiedzenia, bo był wtedy dość silny i już nie w plecy... W Białochowie mieliśmy na liczniku 72km. W tamtejszym sklepie wszamaliśmy coś, bo było koło 16:00 i każdemu zaczęło pachnieć obiadem :)
Na lotnisko zjechaliśmy po jop mać bruku, który doskonale się nadaje na trening podjazdów, tak dla miłośników XC :D
Nikt z nas nie wie jak dokładnie do tego doszło, ale w Owczarkach musieliśmy wpaść do jakiegoś tunelu czasoprzestrzennego, bo oto nagle znaleźliśmy się w Grudziądzu. Coś w tym jest, że wraca się zawsze szybciej.
Nie mam pojęcia ile kilometrów dokładnie zrobiliśmy do od Białochowa, aż do momentu, w którym chowałem maszynę do hangaru nie spojrzałem na licznik. Pewnie wyszło coś koło 80, tak więc nieźle jak na wycieczkę. W zasadzie każdy był zadowolony. Część zaczęła sezon, inni przyjemnie spędzili dzień, a ja się rozjeździłem po wczorajszym dociskaniu. Same pozytywy, zważywszy na to, że trasa była naprawdę ciekawa, toteż polecam ją wam wszystkim. Latem nad wspomnianym jeziorem można się dodatkowo schłodzić, co znacznie podniesie poziom atrakcyjności wypadu :)
No, także czas zakończyć dwudniowy wycinek z życia bajkoholika.
Trzymajcie się kiery i do minięcia na drodze :)
.:t IMO n:.