BikeMaraton

BikeMaraton

Boże! Czego ten budzik chce o 06:00?!
Wbiłem otępiały wzrok w sufit i pomyślałem "Jezu, to już dziś..."
 
 
Zbiórka była przed klatką kumpli bike'erów, którzy wkręcili mnie do swojego przedsięwzięcia, jakim było wystartowanie w BikeMaratonie.
Ranek był chłodny, ale czyste niebo zapowiadało piękną pogodę.
Wypięliśmy koła z rowerów i ułożyliśmy je w "ładowni" citroena.
Niezbyt profesjonalny widok, ale wszystko zdało egzamin praktyczny
Ruszyliśmy na Rządz, po ostatniego członka naszej ekipy. Jego rower także znalazł się we wnętrzu pojazdu, pieszczotliwie nazwanym "czołgiem".
 
Nie pozostało nam nic innego, jak obrać kierunek BYDGOSZCZ - rynek -> miejsce startu ostatniego BikeMaratonu, w sezonie 2005.
 
Ustawiliśmy się na miejscu startu. Udzieliliśmy wywiadu, pewnej pani i usłyszeliśmy dźwięk sygnału startowego.
Huuu... Ruszyliśmy.
To dziwne uczucie jechać w takiej ogromnej masie ludzi i sprzętu.
Mój rower, dosłownie, sam jechał. Wyjechaliśmy z rynku i główną ulicą pognaliśmy z prądem.
 
 
Krótko po wjechaniu do lasu, okazało się, że czeka nas stromy zjazd. Było na nim tylu ludzi, że wszyscy schodzili z rowerów i powoli osuwali się  w dół. Ja nie... i to był błąd.
Zwiesiłem tyłek za siodło i z palcami na klamkach "dryfowałem" na piachu w dół, jednak los chciał, żeby buty ześlizgnęły mi się z pedałów. Zjechałem na ramę, a reszty dokonała grawitacja  Szybko się jednak pozbierałem i ruszyłem dalej.
I jedna ważna rzecz! Kask uratował mi wtedy głowę! Zaraz po tym, jak walnąłem na glebę, rower poleciał za mną i walnął mnie w łeb! Kask jest dobry!
 
 
Potem było jeszcze lepiej. Wąska ścieżka i urwiska po obu stronach! Ci, co mieli SPD wypinali się wtedy, tak na wszelki wypadek, gdyż w takiej masie ludzi nie koniecznie ty popełniasz błąd, który kosztuje cię utratę możliwości kontynuacji wyścigu...
Z czasem peleton się rozciągnął i można było podkręcić tempo.
Jechałem razem z kumplem i nasza współpraca okazała się bardzo skuteczna. Pięliśmy się stopniowo do przodu wyprzedzając takie maszyny, że głowa mała.
W końcu przyszedł czas na drugą glebę (ostatnią ). Kończył się zjazd, potem zakręt i mały podjazd. Ktoś przed nami ostro zahamował, a ja nie zdążyłem i wbiłem się w kumpla. Na szczęście delikatnie.
 
 
Kilometry leciały jak szalone. Nawet nie zauważyłem kiedy dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym należało zdecydować czy jedziemy na dystans PRO, czy AMATOR. Pojechaliśmy prosto. Na dystans PRO 
Bardzo długo jechaliśmy po asfalcie. Wykorzystałem ten moment i wszamałem część batoników, by nie opaść z sił. Część asfaltowa była ciężka, ciągle pod wiatr i bardzo dużo podjazdów. Kumpel wystrzelił do przodu. Ja postanowiłem oszczędzać się na asfalcie, by mieć siłę na odcinki leśne. W pewnym momencie wyprzedził mnie jakiś koleś na dużych 28 calowych, wąskich kołach. Idealnie. Schowałem się za niego i w ten sposób przejechałem prawie cały asfalt, oszczędzając przy tym kupę sił na potem.
Jakieś dwadzieścia minut po wjechaniu na drogę gruntową rozpoczął się zjazd wąwozem... Były w nim dwie hopki... Przejechałem przez jedną, drugą odpuściłem (dotarło do mnie, że bez sensu jest ryzykować), spojrzałem w lewo i zobaczyłem kumpla kucającego w krzakach i jego brata obok. Zapytałem czy coś się stało, ale mówili, że mam jechać dalej. Okazało się, że kolo nie zauważył hopki i najechał na nią, lądując cztery metry za rowerem, łamiąc przy tym nadgarstek...
 
 
Na 58km dopadł mnie mały kryzys. Było pełno piaszczystych podjazdów, tak stromych, że czasem trzeba było zejść z roweru. Przy bufecie zjadłem ostatnie batoniki, popiłem kubkiem  Powerade i uzupełniłem nim wysuszony bidon.
Podczas jednego z podejść zaczęły mnie "podszczypywać" skurcze w łydce i ścięgnie pod kolanem... Bałem się skurczów na równi z awarią bike'a... Na szczęście przed maratonem dzień w dzień piłem magnez, którego brak doprowadza właśnie do skurczy mięśniowych. Dałem radę, skurcze mnie nie złapały na dobre i mogłem podejść na górę, choć było naprawdę ciężko.
Po podejściu trzeba było przejechać trochę po płaskim i potem zjechać po ostrym zjeździe w dół. Wszyscy przede mną schodzili z maszyn i prowadzili je w dół, ja byłem jednak pewien, że dam radę i zwiesiłem tyłek za siodło, zmieniając środek ciężkości, i krzycząc "prawa wolna!" zjechałem w dół wyprzedzając całą grupę ludzi.
Potem wąską ścieżką wzdłuż osiedla. Myślałem, że to już koniec podjazdów, i że trasa odbije w miasto, ale nie. Był jeszcze jeden, taki sam, jak wcześniejszy. To właśnie na nim powiedziałem sobie w myślach, że nie ważne na jakim miejscu dojadę do mety, ważne, żebym dojechał. Było naprawdę ciężko. Czułem, że mięśnie mi się gotują. Czułem, że jestem bliski wypalenia. Po podjeździe trzeba było przejechać po piachach, na których nie jeden się zakopał. I zjazd. Długi zjazd po kamienistej drodze.
"Kto nie dokręca gdzie się da, ten nie wygrywa!" Zgodnie w myśl tej downhill-owej zasady dokręcałem na całej długości zjazdu wyprzedzając wszystkich, którzy stawali mi na drodze. Podjąłem w tedy duże ryzyko, ale wierzcie mi, po części myślałem tylko o tym, że zjazdy to jedna z niewielu możliwości wybicia się w górę tabeli.
Był 69 km kiedy wjechaliśmy do lasu. Przede mną jechała dwójka wycinaków. Czułem, że to może być to. Mieli dobre tempo i goniąc ich mogłem wywalczyć lepszy czas. Depnąłem w pedały i poczułem, że w moim organizmie uwolniły się ostatnie zapasy energii.
Dociągnąłem do tamtych. Razem dojechaliśmy gdzieś do 71km i w tedy jeden z nich wystrzelił w przód, a ja za nim. Trasa miała 75km, więc musiał finiszować. Trzy kloce grzaliśmy po piachach wyprzedzając kogo się dało. Wyjechaliśmy z lasu i oczom nie wierzyliśmy. Kosmicznie wysoka kładka nad torami kolejowymi... Zarzuciliśmy na bary nasze maszyny i wchodziliśmy po schodach w górę. Wymieniliśmy nawet parę zdań, ale nie mam pojęcia o czym... zeszliśmy z kładki i ostatni kilometr jechaliśmy, a raczej zapieprzaliśmy (brzydko pisząc) łeb w łeb po asfalcie.
Widzę metę! Widzę Ją!!! Widzę ten nadmuchany łuk pełen sponsorów. Wszędzie pełno kibiców dopingujących cię z całych sił! Wstałem z siodła i wyrwałem przed kolesia z taką siłą, że sam w to nie wierzyłem! Piiii zajęczała fotokomórka... KONIEC! META!!!
 
 
Startowałem w sztafecie, zajmowałem wysokie miejsca w regatach, ale to przebiło wszystko. Przecież nie wygrałem. Nie!!! Ja zwyciężyłem! Ja udowodniłem sobie ile jestem wart. Pokonałem kryzys, pokonałem wykończone mięśnie i niedoszłe skurcze.
Na tych ostatnich metrach wybuchła we mnie ostatnia porcja energii. Nie wiem gdzie ją chowałem, ale sama się znalazła i to w najodpowiedniejszym momencie.
 
 
Z naszej czwórki dojechałem na metę jako drugi. Jeden z nas nie ukończył zawodów...
Wiedząc jakie wspaniałe uczucie towarzyszy przejechaniu mety, po ponad trzy godzinnym ściganiu, było mi szkoda kolegi... Tym bardziej, że przejechaliśmy razem 3/5 trasy... Do mety zostało mu tyle ile spod jego bloku na Batorego do Rudnika...
 
 
Wszyscy razem spotkaliśmy się dopiero na rynku, kiedy przywieźli biedaka z szyną na ręce. Popodziwialiśmy raz jeszcze maszyny za tyle tysięcy, że nasze bike'i wyglądały przy nich jak plebs... A my te wszystkie wycinaki braliśmy!
 
 
Teraz trzeba doprowadzić sprzęt do formy, w której był przed maratonem, trzeba odpocząć i podziwiać ten pierwszy numer startowy, przypięty do roweru... Numer 3489, najpiękniejszy numer...