Malta... I moja przygoda tam...
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: niedziela, 07, lipiec 2013 14:17
- Poprawiono: niedziela, 07, lipiec 2013 14:30
- Opublikowano: niedziela, 07, lipiec 2013 14:17
- .:t IMO n:.
- Odsłony: 2980
Malta... I moja przygoda tam...
Proponuję otworzyć Google Maps, znaleźć Maltę i odrobinę przybliżyć sobie jej część od Valletty na północy, Marsaskala na wschodnie po Zurrieq na południu. Więcej nie trzeba, bo zachodnia część wyspy jest dla mnie wciąż tajemnicą.
Z Vallety wyjechałem wspinając się w kierunku fortu St. Rocco. Tam też zaczęła się zabawa. Malta jest stosunkowo płaską wyspą, dlatego moje gorsze ja od razu założyło, że szału tutaj nie będzie. O, jak było w błędzie! Trasa, którą znalazłem wiedzie blisko krawędzi klifów prężących się do fal, do samego Marsaskala. Może nie ma zjazdów, ale teren zdecydowanie pod fula i widoki, które robią wrażenie. Pomyślałem parząc w zatoczkę: gdyby tu tylko było głębiej...!
W Marsaskala byłem już wcześniej. Tylko trochę chcący, zdecydowanie bardziej zabrany tam przez drogę, którą jechałem kilka dni temu na spacer. Jej lewą stroną, to cholernie ważne i cholernie nienaturalne.
W świetle południowego słońca miasto prezentowało się wspaniale. Zbudowano je jak naparstek wokół zatoki, od której wzięło nazwę. Gwar na ulicach, kolorowo, klimat.
Dalej wiodło już w nieznane. Moim mottem było, by trzymać się możliwie blisko klifów, liczyłem tam na dobre trasy. Nie zawiodłem się. Do Marsaxlokk ścieżkami, które wpompowały sporo frajdy w moje dzielnie znoszące upał ciało. Te ścieżki po prostu cieszyły. Łagodne zakręty, miejscami trzepało na kamieniach, kilka technicznych, króciutkich ścianek do wjechania, choć raczej płasko ogólnie. Jak w Gdyni na klifach, tylko tu tych klifów jest kilkadziesiąt kilometrów. Do samego Marsaxlokk zabrał mnie za to zjazd z tych fajniejszych! Pełen piec nieużywaną już chyba zbyt często polną drogą, ale bez jaj, ta polna droga poryta była, jak cera starego rolnika, bruzdami, kamieniami, a z zakrętu w zakręt, pełnym piecem od jednej naturalnej bandy do drugiej. Czad!
W mieście rozstawił się spory stragan, więc znów kolorowo i tłoczno. Kilka razy zastanawiałem się, czy jechać, czy robić zdjęcia, szybko dochodząc do wniosku, że najwyżej zrobię stop klatkę, jak będę chciał komuś pokazać, że oto tam jest ładny kościół.
Go Pro to dobra rzecz. A uprząż na klatkę daje jej jakieś sto procent zajebistości więcej.
Birzebbuga chyba wyszła mi naprzeciw, bo nie spodziewałem się osiągnąć tego miasta tak szybko. Z całą pewnością ma z tym coś wspólnego kolarz, którego uparłem się dogonić, jak już go zobaczyłem. Grzałem za nim, jak pies za królikiem, myślałem bowiem, że podpowie mi, jak wstrzelić się ponownie na ścieżki. Potem się okazało, że nie.
Asfalty pomogły mi się oddalić od stojącego w porcie kontenerowca, wszechpotężnego armatora Maersk, o błękicie kadłuba tak charakterystycznym, jak i pociągającym...
Mijałem kolejne budynki strefy przemysłowej, na jednym widniał szyld: ?Kubek? i zaśmiałem się w duchu.
Upał nie malał, a po zjedzonych kanapkach, gdzieś między Marsaxlokk a Birzebbuga, w cieniu bramy wjazdowej do wierzy Świętego Lucjana, czułem kapcia w gębie. Nie chciałem pić, bo jak się za często pije, to żołądek topi się w wodzie, której i tak ciało nie wchłonie. Uczucie pełnego brzucha na rowerze jest nieznośne. Więc nie popełniając tego błędu pedałowałem dalej ciesząc się z wiejącego w twarz wiatru, bo olać, że w twarz, on chłodził. Gdzieś w okolicach Hal Far pierwszy raz w życiu widziałem obóz dla murzyńskich imigrantów. Murzynów było tam oczywiście pełno, zdziwiło mnie bardzo to, jak modnie byli ubrani. Piękne mają tu życie. Domek nie śmierdzi gównem, ubrania z dziś, a nie sprzed kiedyś tam, nikt ich nie goni z maczetą, a po asfaltowych drogach pewnie łatwiej się chodzi, niż boso po czymś co bardziej należy do kamieni, jaszczurek i węży, niż ludzi.
W międzyczasie się zmęczyłem. Licznik zbliżał się do pięciu dych, minęła druga godzina jazdy, słońce wciąż wysoko. Przyznam się, że moim celem były klify Dingli, ale inna turystyczna atrakcja ? Blue Grotto, też się nadawała. Zero szału. Mega dużo ludzi, zero wolnych stolików w kanjpach i wożące turystów motorówki, z których ci oglądają to, co ja już widziałem z mojego statku kurde. Także sorry, jestem zbyt elo-PRO, żeby się jarać. Tak naprawdę, to naprawdę nie było się czym jarać.
Wypiłem butelkę piwa, którą kupiłem nie czekając w knajpie, a w tyci-tyci krótkiej kolejce do wana przerobionego na budę z napojami i szybkim żarciem, znalazłem cień(!) i chwilę odpocząłem z mapą w rękach. Opcja na powrót została zaakceptowana przeze mnie, mnie i mnie samego. Bo ?Me, my self and I? tak fajnie brzmi, że aż postarałem się o polską wersję!
Ten zbliżający do końca akapit będzie dość ciekawy, zwłaszcza dla mnie, kiedy sięgnę po te strony po latach. Zdecydowałem się wracać przez Zurrieq, Qrendi, północno-zachodnią część lotniska i twór, który albo jest osobnym miastem, albo tylko dzielnicą Valletty ? Marsę. Już po wspięciu się z poziomu morza na poziom głównej drogi, w oczy rzuciła mi się tabliczka dumnie głosząca, że tam, to jest ścieżka turystyczna dla rowerów, w dodatku w moim kierunku. Więcej mi nie trzeba, mówię całkiem głośno i wspinam się dalej. Droga była gównianej jakości, asfaltowa, z obu stron ograniczona wysokim, murowanym płotem. Zaczął się zjazd, ja grzeje, za sprawą muru, nie widać co jest za zakrętem, ale wciąż mijane tabliczki dają jakieś takie poczucie, że jest spoko.
Wiecie jak to działa: wychodzi się na zewnątrz by domykać zakręt do wewnątrz. Wyszedłem na zewnątrz, pochylam się w zakręcie i nagle mur odsłania mi samochód jadący na czołówkę. Miałem może pięć metrów, ze trzy sekundy i burdel w głowie, bo tu się jeździ lewą stroną, jak na dawną kolonię brytyjską przystało. Tył poszedł w poślizg, gość nie wiedział, z której strony miał mi robić miejsce, duże oczy i kupa gotowa do inwazji na portki, choć wtedy nie jest się tego świadomym. Z prawej miałem więcej miejsca, tam skierowałem jednoosobowy rower-torpedę-kamikaze, minąłem samochód, nie wiem, czy o niego zahaczyłem, czy o mur, ale poleciałem przez kierę i walnąłem w ten dziurawy asfalt, jak wór. Kurde, miło jest tak to skończyć. Pierwszy raz w życiu zaliczyłem dzwona z takiego powodu. To najgorszy z możliwych powodów.
Podniosłem się od razu i krzyknąłem w stronę stojącego już samochodu, że nic mi nie jest, że jest w porządku. Podszedłem do kierowcy i przeprosiłem za niespodziankę, ten też wyglądał na szczęśliwego, że w sumie nic się nie stało. Powiedział, że to droga, na której obowiązuje ruch w obie strony, a wtedy zrobiło mi się głupio, bo moglem się, na przykład zabić o samochód, a nie w jakiś bardziej spektakularny i wspominany w opowieściach o mnie sposób. Kurde, nie chcę tak, już nigdy!
Trochę kluczyłem po ulicach Mqabba, aż wreszcie dotarłem na główną drogę do Marsy i chwilę później byłem już na nabrzeżu, gdzie stoimy.
Dobre jest nasze ciało, że daje nam fory, kiedy liżemy je z ran, środkami, które mało moją wspólnego z przyjemnym lizaniem. Spirytus najpierw piecze, potem można już szorować i szorować, bo łokieć i tak pamięta tylko pierwszy kontakt. Potem, już po wszystkim, w świeżych, pachnących proszkiem ciuchach zostaje tylko przyjemne uczucie mrowienia. Co byśmy poczęli, bez takich sztuczek? Przynajmniej ci z nas, którzy od czasu do czasu zaliczają jakieś gleby.
Tak oto minęła mi niedziela. Pierwszy wolny dzień od dwudziestu sześciu dni na pokładzie. Szkoda, że na longboard nie ma z kim wyskoczyć, to by ładnie wyglądało, taki deser do filiżanki espresso, ale w sumie... Wypiłem za dużo piwa, żeby zrobić z tym coś ponad myślenie o tym.
Zawsze szczęśliwie wracajcie do domów!
J!R Jacor.