Ile to się czasem trzeba namęczyć, żeby wyskoczyć na rower!
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: wtorek, 27, sierpień 2013 23:05
- Poprawiono: wtorek, 27, sierpień 2013 23:27
- Opublikowano: wtorek, 27, sierpień 2013 23:05
- .:t IMO n:.
- Odsłony: 2958
Ile to się czasem trzeba namęczyć,
żeby wyskoczyć na rower!
Wymyśliłem sobie, że moją podróż zacznę dzień wcześniej w Boriku.
Lubię jeździć samochodem wieczorem. Lubię ten nastrój, kiedy w radiu gra dobra muzyka, a cały świat na zewnątrz jest w innych barwach. Lubię odbicia świateł nocnego życia na lakierze samochodów i lubię siedzieć wtedy w moim i jechać...
W Bilard Klubie spotkałem znajomych i zapadając się w wygodnym fotelu wypełniałem swoją misję łyk po łyku. Moje intro do świata szarych skał i piękna, jakie się za nimi kryje ? kufel pysznego Velebitsko.
Kiedy wkracza się w dorosłe życie nie jest już tak łatwo żyć marzeniami. Pamiętam, jak śmiałem się z kolegą na studiach, że jeśli oszczędzę trochę na piwie to pieniądze te wpakuję w jakiś grat rowerowy, o którym akurat myślałem. I jakoś mniej, więcej ale w tym stylu dało się to robić. Dziś takie numery ciężko przeforsować. Zwyczajnie za dużo obowiązków i ?wyższych celów? mi się w życiu namnożyło. Kiedyś było dla mnie nie do pomyślenia, żeby nie znaleźć czasu na rower...
Właśnie ta brutalna zmiana stała się dla mnie inspiracją, a do czego, przeczytacie za chwilę.
Kilka dni temu z pokładu zeszli moi goście oznajmiając mi, że zobaczymy się za dziesięć dni. Tyle czasu jeszcze nigdy mi nie dali w tym sezonie. Po gonitwach z czasem, kiedy miałem dni tylko trzy, cztery, czasem pięć, ta liczba dziesięć aż świeciła.
Wiedziałem więc, że mam czas, pomysł, co z nim zrobić był gotowy już od kilku miesięcy.
Postanowiłem przywitać się z Velebitem w najlepszym możliwym stylu. Strażbenica!
Sobota była idealnym terminem na ten wyjazd, ale niestety tylko dla mnie. Reszta chłopaków zaplanowała sobie uroczą niedzielę z łomotaniem trasy zjazdowej na górze Celovac. Dlaczego nie chcieli jednego i drugiego? Potrafię ich zrozumieć, niech im będzie.
Kiedy więc wracałem z Bilard Klubu w piątkowy wieczór, wiedziałem, że będę jechał sam. Czy mi się to podobało, czy nie...
Naprawdę trudno mi jest znaleźć czas na rower. I naprawdę muszę o niego walczyć. Wierzcie, lub nie, ale rower stał się przedmiotem handlu wymiennego w moim życiu na pokładzie. Mogę wymienić dwie godziny snu na półtorej godziny jazdy, mogę też wymienić się na większą ilość przepracowanych godzin, ale z tym nie jest tak łatwo. Kurs wymiany też nie zawsze jest korzystny, a czasem dochodzi wręcz do absurdu, jakim jest myśl, już w siodle, że kurde, tyle jest jeszcze do zrobienia, a ja jestem na rowerze...
To wszystko otworzyło mi oczy na pewne porównanie. Otóż każdy z nas ogląda filmy rowerowe i podziwia w nich swoich idoli. Tym, którzy nie wiedzą co to seria NWD, czy wszech boski dokument ?Life Cycles? na pewno choć raz udało się zatrzymać na relacji z wielkich tourów, choćby po to, żeby popatrzeć na niemiłosierny wysiłek kolarzy, ich sprzęt, czy z jakiegokolwiek innego powodu. Dla mnie podziwianie to za mało. Ja chcę robić to, co oni robią, ale uświadomiłem sobie już kilkaset razy, że jest stuff, po który sięgnąć mogą tylko PRO. Czerpię więc frajdę z tego co robię, a robię to, co wiem, że mogę zrobić. Deprecha może jednak nadejść, kiedy widzi się siebie samego w ciszy innego świata, kiedy wie się, że takiej hopy to nie skoczę, że tego triku nie zrobię, albo, że forma sprzed pięciu lat to już tylko pamiątka obok jedynego pucharu, jaki się zdobyło... I grunt, to się wtedy nie dać! Ja się nie daję, a w sobotę postanowiłem być bohaterem zupełnie innego filmu, w którym za wszelką cenę chce pojechać w góry i rozbijam wszelkie napotkane przeszkody. Jestem zwykłym śmiertelnikiem: pracuję, jem, śpię i bywam tak zmęczony, że rower jest jedną z ostatnich pozycji na liście tego, co można by zrobić po pracy. Wyrwanie się na niego jest więc wyzwaniem, przedmiotem niełatwym, ale obiecującym wiele.
Nie mogłem poświęcić całej soboty, więc zabrałem się za wypełnianie listy rzeczy do zrobienia i skończyłem w południe. Gra. Dwoje ludzi z Velebickiego Pogotowia Górskiego wiedziało o moim przyjeździe i czekało na telefon ode mnie, by znaleźć mi osobę, która sprowadzi mój samochód z Velikiego Rujna na parking przy knajpie, gdzie wszystko się zaczyna. Jak to zwykle ze mną bywa, przypomniałem sobie o czymś. ?O jasna cholera, nie masz bashguardu!? O tym, jak bezlitosna dla roweru jest ścieżka ze Strażby wiem nie od dziś i jeszcze w Polsce chciałem sobie ową osłonę zębatek kupić, ale w LSR, co od razu przetłumaczę na Lokalny Sklep Rowerowy, nie mieli, a ja nie miałem czasu na zamówienie. Opuściłem więc Kraj bez, a czas jaki spędziłem z dala od jakichkolwiek trudniejszych szlaków zrobił swoje i zapomniałem. Pamiętałem za to świetnie, jak wyglądała największa zębatka korbowodu po kilku zjazdach. Musiałem mieć ten bashguard! W Zadarze znam cztery sklepy rowerowe i wszędzie mam znajomych (co się okazało wczoraj), wsiadłem więc w czerwoną rakietę i popędziłem tam pełen naiwnej nadziei. Pierwszy ? nie lubię tego sklepu ? nie mieli. Drugi ? lubię, ale nie mieli. Trzeci ? był czas, że bardzo lubiłem ? nie mieli. Został czwarty... Raz kupiłem w nim klocki hamulcowe, które ssały, ale wydawał się całkiem spoko sklepem... To wymaga szczegółowego opisu: Wchodzę, a wewnątrz minus pięć - przynajmniej tak się czułem w klimatyzowanym pomieszczeniu, kiedy wszedłem do niego z miliona stopni, jakie zalewało zewnętrze. Bardzo miły pan, którego twarz zdobią budzące niepokojące myśli blizny, właśnie przygotowywał swój rower do startu w zawodach uphillowych w Splicie. Masakra, co on zrobił ze swojego roweru. Pozbawił swój karbonowy pocisk na kołach z mijającej epoki amora i zastąpił go sztywnym widelcem z szosówki, którego haki wzięły w objęcia koło z roweru przełajowego. Przedniego hamulca brak, więc pozwoliłem sobie na zaczepne pytanie, czy w dół będzie wracał autobusem. Pytam o część. Odpowiedź negatywna. Szlag! Ale przecież wiedziałem, że tak będzie. Wychodzę już prawie, a tu facet mówi, że momencik, chyba... Przepraszał za pomyłkę, tłumaczył, że źle mnie zrozumiał i bierze z półki bashguard wyśmienitej firmy Syncros prężący się blaskiem lśniącego aluminium! I dodaje... Przy płatności gotówką, wszystkie część Syncros minus pięćdziesiąt procent. O yeah babe!
To była sobota i miałem imieniny, o czym przypomniała mi kochana Pani Narzeczona, dostałem więc prezent od losu. Byłem cały szczęśliwy, kiedy wracałem na jacht by zamienić blat na osłonę i ruszyć! I dupa. O kurde, to niemożliwe... Nie mam żadnej dętki...
Napięcie sięga zenitu, kiedy dzień ucieka, Anika z Velebickiego odpowiednika GOPRu spodziewa się mnie za półtorej godziny, a ja jestem w samym środku wojny myśli: olać, przecież jeżdżę tubeless, czy: właśnie olewanie takich detali prowokuje los do wzmożenia wysiłków, by ci sieroto skopać tyłek i załatwić koło jeszcze w górnej partii tego zjazdu. Na trasie miałem dwa markety w których widziałem stoiska ?rowerowe?. W żadnym nie mieli dętek, których potrzebowałem. Jadę do Zadaru, do rowerowych, ale te są już zamknięte. Dzwonię do Drago, ten mówi, że mam wpaść, bo ma dętkę, którą może mi dać, okazuje się jednak, że z wentylem ?samochodowym?, a takie ustrojstwo nie przejdzie. Wysyła mnie do Intersportu, gdzie pracuje, życząc udanych łowów. Tam kolejna porażka, ale ponieważ laska, do której podszedłem spytać, czy nie mają w magazynie, poznała mnie, powiedziała, żebym spróbował w Hervisie, a to był cholera ostatni sklep, w jakim mogłem spróbować szczęścia! I to już na samym wylocie do Staregogradu. I tak, w Hervis Sport w galerii Supernova, Jacek Raflesz ? człowiek obchodzący tego dnia imieniny, sięgnął po swój drugi prezent. Jestem absolutnie pewien, że gdybym pojechał bez asekuracyjnej dętki, sam, na trudny technicznie zjazd na niemal nieuczęszczany górski szlak ? schodziłbym z niego w butach SPD. I skręciłbym kostkę. Ale dętka była!
Miałem obsówę, a telefon Aniki przestał ze mną współpracować. W knajpie Dinko, gdzie każda przygoda w Paklenicy bierze dobry łyk piwa przed drogą, czekałem aż telefon Aniki zechce jej przekazać, że dzwonię. W końcu się udało i ujrzałem przed sobą Kreszo ? mojego kierowcę. Wielki facet bez koszulki, z zadbanym piwnym brzuchem i z bezpośrednim, zaczepnym poczuciem humoru. Wsiadając do samochodu zauważyłem, że zanim się spotkaliśmy zdążył wsadzić do niego umówiony ekwiwalent zapłaty za przysługę ? kratę butelek po piwie, które miałem wymienić na pełne. Udaliśmy się więc do sklepu, w którym w owy sposób wszedłem w posiadanie przysługi.
Moją Hiszpańską Strzałę napędza silnik SD 1.9. To, że jest bardzo ekonomiczny wiem, to, że poradził sobie zimą w trasie do Murzasichla też, to że na trzecim biegu połyka podjazd do posiadłości moich rodziców także. Ale czy wjedzie na 950 m n.p.m. z poziomu morza, po serpentynach, których część z Was pewnie sobie nawet nie wyobraża? Jakoś byłem o to spokojny ? no przecież kupiłem ten samochód od księdza ? w nim aż czuć Boską opiekę! I faktycznie wjechaliśmy bez problemu.
Złożyłem rower i przygotowałem wszystko. Pożegnałem się z Kreszo i zacząłem podejście na ostatnie metry, jakie dzieliły mnie od punktu widokowego, który znacie już z poprzednich opisów. Uważając na to, co mam pod nogami i na to, co jest na drzewach (a są tam węże, które ponoć lubią sobie z drzew spadać w ataku) zdobywałem metry.
Ten punkt widokowy na Strażbenicy jest jedyny w swoim rodzaju i zawsze taki dla mnie będzie. Zawsze, kiedy tam jestem, przypominam sobie pierwsze spotkanie z tym widokiem oraz Martina, Drago i ich szczerzące się w uśmiechu gęby. W tym miejscu Pan Bóg sypnął swoją przyprawą hojniej, co my zwykliśmy nazywać magią (nie, nie Maggi). Pora była na transformację. Kask, ochraniacze, rękawiczki, uprząż na GoPro, która nie wiadomo jak włączyła się w transporcie i nagrała upojne półtorej godziny ciemności plecaka zanim się rozładowała... Gonił mnie trochę czas, było już kilka minut po szóstej, to już nie czerwiec.
Kiedy zjeżdża się über-zjazd pierwszy raz, zawsze ma się najwyższy stopień skupienia, co przekłada się na czystość przejazdu. I tak, ten zjazd był perłą. Wciąż wymagał wszystkiego, ale miałem wrażenie, że i on cieszył się ze spotkania. Ani razu nie wypadłem z trasy, ani razu nie poszedłem w ziemię, a prędkość mnie wręcz zaczarowała. Doszło do momentu, w którym zacząłem się studzić, bo jednak jechałem sam, a to bywa najlepszym odpowiednikiem ?zimnego kubła wody na głowę?.
Śmiesznie było, kiedy wpadłem na zupełnie nieznany mi szlak. Opis się zgadzał: do schronu, ale za cholerę nie mogłem skojarzyć, żebym widział podobne skały wcześniej. Okazało się, że wybrałem alternatywę, o której istnieniu nie miałem pojęcia, a która jest zdecydowanie atrakcyjniejsza, bo bierze łukiem fragment, który bywał nieprzejezdny ze względu na wirtuozyjny układ skał. Śmiesznie było na jego końcówce, tuż przed schroniskiem leżącym dwieście metrów długości szlaku pod Ramicą Dvori, gdzie zmierzałem. Podnoszę wzrok dalej przed siebie i widzę konia i osła za nim. Zaczynam gwizdać i wesoło wołać, ale zwierze sobie niewiele z tego robiły. Dopiero kiedy podjechałem na dystans zasięgu kopyt moje dźwięki, a raczej pewnie moja obecność zmusiła je do marszu. I tak razem z koniem i osłem dotarłem do alternatywnego schroniska, gdzie przywitałem się i rozpocząłem podejście do tego schronu, w którym chciałem się znaleźć, a tam...? Sympatyczni ludzie i Marijo ? gospodarz, który grał właśnie w bule i zdaje się, że jego drużyna przegrywała. Przywitaliśmy się serdecznie, naprawdę dobrze było go znów widzieć, a o tym, jak cudownie było napić się zimnego piwa w wyjątkowej scenerii nawet nie będę starał się opisać. Tam trzeba zjechać i oparłszy rower o ścianę budynku zrzucić z siebie ciężar skupienia i poczuć, jak odprężają się dłonie, trzeba szczerze się cieszyć, przybić kilka piątek, chwycić puszkę piwa i przekonać się, że nawet nieszanowane piwo ma smak ambrozji. Potem, spłukawszy twarz w lodowatej wodzie, zasiąść do stołu i coś wszamać. Pogadać chwilę. Wtedy życie ma sens.
Zaczęło się robić szarawo. Pożegnałem się i ruszyłem w dół.
Dolny odcinek nie jest już tak trudny, ale wara się rozluźnić. Jest szerzej, co szepcze, że można dać czadu, a wtedy łatwo jest coś urwać na kamlotach. Ja straciłem tam przerzutkę i łańcuch, teraz, nauczony i z większą dozą respektu, zabrałem się do zjazdu z dżentelmeńską kulturą. I to się koniec końców opłaca ? lepiej się ogarnąć, niż pchać rower bez napędu. A smaczek taki, jak ?serpentyna?, gdzie błąd może kosztować myśl w stylu: ?no to koniec? i tak dadzą się wykazać. Także sobotniego, późnego podwieczorka, dolny odcinek zjazdu został pokonany bez strat. Miła odmiana!
Jak zostać sponsorowanym? Mini i wyzywająca szminka kupiona w jednej z wielu drogerii na piętrze ulubionej galerii? Niekoniecznie.
Ja kocham Velebit dlatego kupuję bilet wstępu do parku, kiedy z niego wyjeżdżam. Trik jest taki, że do Velikiego Rujna wjeżdżamy samochodem za darmo, no dobra, za kratę piwa, bo ktoś musi go sprowadzić na dół, ale omijamy wtedy bramę Parku Narodowego Paklenica. Zjeżdżamy za to z drugiej strony i opuszczamy go przez bramę, gdzie z tego kierunku nikt biletów nie sprawdza. W co najmniej dobrym tonie jest więc odwiedzić budkę pana strażnika i zapłacić za przeżycia jedyne w swoim rodzaju. Tym czasem Pan Strażnik oznajmił mi, że mnie nie skasuje.
Jadąc zdobyć Strażbę pomyślałem sobie, że to nie jest ?tak po prostu?. Wydaje się, że wszystko jest na miejscu ? jest samochód i niecałe 80 km do wjazdu do parku, ale jednak priorytety są bezlitosne. I my sami w ich realizacji. Kiedy to się stało, że zamiast myśleć o przyjemnościach myślimy o tym, żeby móc sobie na nie czasem pozwolić?
Tak, zgadza się - nie potrafię tailwhipa i nie mam już jaj, żeby skoczyć jakąś dużą, czy wielką hopę, nie mam też formy, żeby naprawdę się ścigać, ale potrafię uprzeć się na tyle silnie, że jadę w góry, że zrobię naprawdę wiele, żeby się w nich znaleźć z najdoskonalszym wynalazkiem ludzkości, jakim jest rower. Kiedy wypad na baja staje się wyzwaniem, kiedy podejmujemy je na polu walki z prozą życia ? wtedy jesteśmy bohaterami naszego własnego dokumentu, którego być może nikt nie obejrzy, ale z którego możemy być dumni.
J!R