Dzień sto dwudziesty czwarty
- Szczegóły
- Kategoria: Opowieści Timona
- Utworzono: sobota, 23, listopad 2013 08:31
- Poprawiono: sobota, 23, listopad 2013 09:04
- Opublikowano: sobota, 23, listopad 2013 08:31
- .:t IMO n:.
- Odsłony: 2431
Sukosan, 27 wrzesień 2013.
Dzień sto dwudziesty czwarty.
Pora wszystko sobie poukładać...
Życie ma swój bieg, jak rzeka i choć czasem udaje się nam ten bieg uregulować, to wiele razy bywa tak, że świetnie zapowiadająca się konstrukcja poddaje się nurtowi i zupełnie nie działa. Wszyscy moczymy się w tej rzece na całego. Mijamy się, znajdujemy w niej coś, rzadko jednak możemy sobie powiedzieć, że coś spotka nas na pewno.
Trzy tygodnie temu płynąłem sobie zupełnie nie walcząc z prądem, aż znalazłem się w sklepie rowerowym. Spotkałem w nim znajomego, którego poznałem w zeszłym roku na wycieczce rowerowej w Velebicie, którą Wam zresztą z przyjemnością opisałem. Część z Was być może dała się namówić na kliknięcie linku do blogu ze zdjęciami Aleksandra ? to właśnie tego fotografa spotkałem.
Aleksandar powiedział mi o maratonie, który miał odbyć się 21 września: Velebit MTB Marathon 2013. Na swoim smartfonie odszukał info i chwilę później wiedziałem, że nie będzie lekko: dystans ultra, ten najbardziej prestiżowy, liczył 85 km trasy, która uzbierała łączną sumę podjazdów na wysokość 2500 metrów. Zostałem zarażony...
Jak już pisałem ? przewidzenie takiego spotkania jest mało prawdopodobne. Gdyby było inaczej, z całą pewnością zacząłbym się do tego maratonu przygotowywać wcześniej, niż na dwa tygodnie przed startem. W mojej głowie kłębiły się skrajne myśli. Przechodziłem stany ducha od kompletnie wyluzowanego, który kazał iść na żywioł, po stany zbliżające się do strachu o to, jak słaby mogę się okazać. Włączały się projekcje, na których mogłem oglądać siebie sprzed ośmiu lat. Wśród moich maratonów, przejechałem taki jeden, który niepokoił najbardziej... Intel-Powerade Bike Maraton w Istebnej.
Czułem respekt do czekającego mnie wyzwania. Dystans i suma podjazdów automatycznie łączyły mnie ze wspomnieniami piekła w Beskidzie Śląskim. Musiałem znaleźć na to jakiś sposób, a nie było łatwo, bo czasu pozostawało coraz mniej.
Po tygodniu wkręciłem się w rytm treningów, a następny tydzień całkowicie im podporządkowałem. Nie jest o to tak trudno, kiedy właśnie zaczęło się wakacje. Żeby się nie nudzić na znanych mi już pętlach, zabierałem rower w inne miejsca. Zwiększałem dystanse i regulowałem maszynę, aż w końcu udało mi się odnaleźć ustawienia, które wyeliminowały mrowienie dłoni, krocza i inne niedogodności, kiedy dupa w siodle pokonywała trzecią godzinę. Tylko trzy razy trenowałem w terenie, pozostałe pętle spędzałem na szosie, bo wtedy najdokładniej wychodzą na jaw wszelkie niewygody. Tak oto doszedłem do pewności w jakich ciuchach pojadę, co będę woził w kieszonkach i ile, a co i jak przymocuję do ramy. Jedyny problem polegał na tym, że nadal nie miałem pojęcia, na jakim dystansie wystartuję. Jedna rzecz za to bardzo mnie radowała ? widziałem siebie naprawdę mocno oddanego sprawie. Mój skory do zabaw rower stał się maratończykiem.
Przygotowania do maratonu nie obejmowały, w moim przypadku, tylko kwestii treningów, ale też kwestię zorganizowania sobie wszystkiego. Najtrudniej było mi z tłumaczeniem regulaminu, opisów trasy i tego typu rzeczy. Kiedy nabrałem większą ilość niepewności, miałem z czym dzwonić do Aleksandra z prośbą o wsparcie, którą ten mi bez oporów udzielał. Udało mi się go także namówić na start!
Na trasę maratonu można było przygotować sobie osobiste picie i jedzenie. To ciekawa opcja, która ma sporo sensu. Rejestrując się w biurze zawodów dostawało się torbę z numerem, który był identyczny z tym, jaki pan z wąsem uwieczniał pisakiem na prawym ramieniu. Poczułem się na chwilę, jak zawodnik triathlonu! Do tej torby włożyłem zapas picia i jedzenia, po czym złożyłem ją w miejscu, gdzie leżała ich już cała gromadka.
Upchałem w kieszonkach dwa banany, które miałem zjeść na chwilę przed startem i butelkę z piciem, którą miałem sączyć do startu i na nim zostawić. Wszystko wyglądało w porządku...
Start tego maratonu znacznie różnił się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Nie było sektorów startowych, w których na godzinę przed wystrzałem kotłują się przerysowani amatorzy, nikt się nie przepychał do przodu z rowerem w górze, okładając nim po kaskach innych zawodników. Zupełnie z przodu, oczywiście, czekały na start wydepilowane charty, ale cała reszta po prostu zajęła miejsca, gdzie było miejsce. I poszli! Stojąc lekko z boku widziałem, jak wyrwali pierwsi zawodnicy z poważnych klubów, za nimi ambitnie amatorzy, mający pretensje do bycia PRO i reszta, w której i ja się znajdowałem. Trasę maratonu otwierał podjazd zbój. (Żeby nie przeklinać). Pokonanie 22 km podjazdu, który z 0 m n.p.m wspinał się na 1000 m n.p.m. zajęło mi dwie godziny. Jechałem swoje i nie dałem się prowokować ? głównie samemu sobie. Wyprzedzałem tylko wtedy, kiedy wiedziałem, że nie będzie mnie to kosztować większego wysiłku. Ludzie robili się z czasem zmęczeni i zdarzało się, że rozkojarzeni najeżdżali przednim kołem na kamień, który wybijał ich z rytmu ? takie i inne podobne okazje były moją okazją do ?biernego ataku?. Czułem się bardzo dobrze, maść rozgrzewająca pyty robiła świetną robotę, także rower szedł po wyznaczonych liniach, jak kozica. Było świetnie!
Rozjazd, podświadomie podjąłem decyzję o wpakowaniu się na trasę ultra. Pierwszy bufet i okazało się, że spakowane przez zawodników worki, były bufetem. Przygotowując swój wyszedłem z założenia, że im więcej tam włożę, tym lepiej, w końcu na plecach tego wieść nie musiałem. I dzięki Bogu, bo jeśli ktoś wsadził tam tylko asekuracyjne żele ? to miał nie lada problem. Wiał dość silny, przeciwny wiatr, więc usiadłem z wyprostowanymi nogami za terenówką i pakowałem w siebie banany z wafelkami. W pewnej chwili podchodzi do mnie gość z obsługi i prosi, żebym przygotował worek, bo musi zmienić pozycje. WTF!? No ale dobra ? myślę ? mniej czasu stracę na ?bufecie?. Zostałem na trasie sam. Przede mną daleko hen musiały gnać gładkonogie charty i PROamatorzy, za mną nikogo. Jechałem zupełnie sam...
Od końca podjazdu do około 48 kilometra trasa była interwałem z tendencją zjazdową. Stała się też epicka...! Widoki, zjazdy ciągnące się setkami metrów, na których prędkości potrafiły zaczarować i tylko zwiększone ciśnienie w amortyzacji budziło z ekstazy. To był teren do ścigania się na fulach! Co za trasa!
Na zjazdach dawałem z siebie wszystko, ale zachowywałem rozsądek. Jeszcze na podjeździe pomyślałem sobie, że tytułem tego tekstu będzie coś w stylu: ?maraton pokonany z głową?, w każdym razie starałem się nie przekraczać granicy zbytniego ryzyka, ale też nadrabiać ile wlezie i oddalać się od pościgu. Jazda samemu wymaga mega wytężonej koncentracji, nie jest bowiem wcale trudno o wyjazd z trasy, której nikt taśmami nie zamknął na kształt korytarza.
48 kilometr i zaczyna się 5 kilometrowy zjazd po luźnych kamieniach z 900 m n.p.m na 600 m n.p.m. Zjazd daje nieźle popalić. Nie jest tak łatwo grzać kiedy, dupa jest nad uszami, jak to określa się krosiarską pozycję. Niemniej jednak... Grzałem!
Po tylu kilometrach samotnej jazdy wreszcie żywa dusza! Manewr wyprzedzania był banalny, gdyż nieborak wymieniał przebitą na kamlotach dętkę.
Zjazd z pełną prędkością przeszedł w asfaltową drogę. Z 600 metrów na 120, możecie sobie tylko wyobrażać, co się działo na tej górskiej serpentynie. Zjazd zabierał do miejscowości Zaton, gdzie miał być zlokalizowany drugi ?bufet?, jednak nic takiego tam nie widziałem. Napiszę szczerze, że prędkość była spora, a ?bufet? zlokalizowano prawie na samym zakręcie. Zamienić tyle energii w ciepło na tarczach hamulcowych byłoby czystym idiotyzmem, ale tak, czy inaczej ? nikt tam nie czekał...
W Zatonie brał swój początek drugi ?luj?. (Żeby nie przeklinać). Ze 120 m n.p.m. na 750 m n.p.m. 10 kilometrów drania do wjechania z przerażającą myślą, że być może trzeba to będzie wjechać bez uzupełnienia izotonika w bidonie... Nie martwiłem się o jedzenie ? miałem je w kieszonkach, ale poziom w bidonie zjechał znacznie poniżej ćwiartki. Spojrzałem na licznik: piąłem się w górę z prędkością 11 km/h, potrzebowałem więc sześciu dobrych łyków, plus to, czym musiałbym popić żel. To, co miałem, nawet nie było na styk... Ponieważ podjazd wił się serpentyną, na którejś z zakładek zobaczyłem kolarzy. Byli o jedną długość ?od zwrotu do zwrotu? przede mną. Mała szansa ? pomyślałem, ale jednak, doszedłem ich wciąż jadąc swoje. Niestety okazało się, że nie brali oni udziału w wyścigu. Kiedy to usłyszałem odskoczyłem od nich, nie wiem, może podświadomie szpanując, że jako zawodnik jestem od nich szybszy. W każdym razie wizja pustego bidonu straszyła coraz mocniej, było jeszcze jedno miejsce, w którym spodziewałem się zapasów, ale tam też ich nie było i od tej pory wiedziałem już na pewno, że będę musiał radzić sobie z pragnieniem do samej mety. Byłem... wściekły. (Żeby nie przeklinać).
Na jednym z ostatnich kilometrów podjazdu zrównałem się z trzema kolarzami jadącymi razem. Byli to zawodnicy i oni także nie widzieli na trasie naszych worków. Szczęśliwie dla mnie, jeden z nich jechał z dwoma bidonami, z czego jeden miał równie uszczuplony co ja, ale drugi pełen. Oddał z dobrego serca swoje resztki, które przelałem do swojego bidonu i tak oto zwiększając jego poziom do prawie ćwierci. Byłem spokojniejszy o swój los!
Jechałem szybciej więc odjechałem i pierwszy dotarłem na szczyt, gdzie czekał facet spisujący numery zawodników. Miał butelkę wody mineralnej, o którą poprosiłem, wziąłem porządnego łyka i rozpocząłem zjazd. Zjazd był na chama dziki. Przypominał rumowisko skalne i wił się w dół zakładkami. Ramiona miały już ładnie dość i panowanie nad rowerem osłabło. O mały włos kosztowało mnie to konkretnego dzwona, kiedy omsknęło mi się przednie koło, całe szczęście jednak szybko odnalazło przyczepność. Zjazd ten kończył się wypłaszczeniem, szybko przechodzącym w niemal pionową skałę do wjechania. Zobaczyłem na niej pchających rowery zawodników, puściłem heble nabierając prędkości ile wlezie, podkręciłem korbami i wjechałem na górę zanim oni na nią weszli, tak wyprzedziłem dwóch, trzeciego zanim zaczął się drugi etap zjazdu równie narwanego, jak ten poprzednio pokonany. Czwartego postanowiłem wyprzedzić zanim ten zacznie się składać w agrafkę i zrobiłem to z duszą na ramieniu, bo dosłownie przeszedłem piecem między nim a sporym kamlotem, od razu w heble i wejście w zakręt. Despera się odezwała, to był siedemdziesiąty któryś kilometr i poczułem zapach krwi!
Moje ciało krzyczało na tym zjeździe. Ramiona i dłonie, palce, one już dłużej nie mogły wytrzymać tego trzepania, bałem się, że wyrżnę w kamloty i stracę wszystko, co mi się udało zyskać. Ale życie jest rzeką, a kiedy człowiek walczy o utrzymanie się na powierzchni, uwalnia z siebie energię, której nie jest świadomy. Ten dramatyczny opis walki o życie jest oczywiście przesadzony, ale słowo honoru ? ja już miałem dość tego zjazdu. Osiemdziesiąty pierwszy, może drugi kilometr, wreszcie koniec, ale nie koniec piekła. Przede mną hopki pnące się w górę, opadające, to znów pnące się... I stało się to, co prędzej, czy później musiało się stać ? dopadły mnie skurcze. Nie byłem wstanie jechać, a ile mogłem uciec na zjeździe!? Prawie zsunąłem się z roweru i zacząłem rozciągać uda i łydki, za mną nikogo... Wskoczyłem na rower i czułem, jak skurcz znów chce złapać, zacząłem prosić nogi o jeszcze trochę, metę czułem już nosem, przeprawa na drugą stronę szosy, do pokonania wysoki krawężnik, potem kamloty i wreszcie kamienista, polna droga, kiedy musi się takie rzeczy pokonywać, a ma się już dość, nie jest do śmiechu. Skurcze próbowały, ale nie, jednak nie łapały! Jak takie wkurzające wiejskie psiaki, co to gonią, łapią za nogi, ale jednak nie gryzą. Za mną wciąż nikogo, na nodze nie było chipa, więc nikt mi nie policzy indywidualnego czasu, olać to więc, jadę swoje, puszczam kierownicę i wjeżdżam na metę udając, że wiosłuję. Jestem zdechły i szczęśliwy. Podchodzę do stolika, podaję swój numer, słyszę gratulację ? mówią mi, że zająłem dziesiąte miejsce... Patrzę na czas: 5:24:18. Jestem naprawdę szczęśliwy i jeszcze szczęśliwszy, gdy chwytam kubek z zimnym piwem!
Dziś już wiem, że mój oficjalny czas to 5 godz 31 minut. Do pierwszego straciłem 32 minuty. Dowiedziałem się także, że najprawdopodobniej jestem Grekiem, gdyż na liście wyników widniało nazwisko Rafalos. I to mimo że w biurze zawodów, podczas rejestracji, podsunąłem wpisującemu dane mój dowód osobisty. Wystartowało 147 zawodników, 52 wybrało dystans ultra. Okazuję się być najszybszym, bo jedynym obcokrajowcem w stawce. Ale żadnego medalu z tego tytułu nie ma ;)
Co dzisiaj sądzę o tym maratonie? Był to ciężki drań, ale głównie za sprawą dystansu i sumy podjazdów. Wiódł przez najpiękniejszy łańcuch górski oferując genialne panoramy i radość z jazdy w tej scenerii. Jego jedynym słabym punktem była organizacja. Za niemałe wpisowe nie otrzymało się nic, poza średnio oznakowaną trasą i kiepskim bufetem na mecie. Pewnie ? piwo po wyścigu jest super, ale gdyby zamiast piwa i wafelków oferowano zawodnikom ciepłe żarcie, byliby szczęśliwsi. Tym bardziej, że meta była oddalona od startu o 20 km, a właśnie tam czekały zaparkowane samochody, do których trzeba było dotrzeć na własną rękę. No, ale dostaliśmy pamiątkowe koszulki...
Mnie to nawet nie bardzo denerwuje. Dla mnie to była przede wszystkim szansa na sprawdzenie co we mnie drzemie. Pamiętam jednak, że wspinając się z prawie suchym bidonem na ?luja? (żeby nie przeklinać), kląłem organizatorów na czym świat stoi.
Teraz myślę, że może mógłbym z tą wiedzą coś zrobić? Czy potrafiłbym zorganizować zawody, na które ktokolwiek by przyjechał, a po wszystkim przybił piątkę...?