Bike Maraton 2006

Nieograniczone czasem myśli.
Miesiąc wyrzeczeń.
Niecały miesiąc przygotowań.
 
...
 
Jeden dzień. Ten dzień, który był swego rodzaju celem.
 
Niewiele przespałem tamtej nocy. Można powiedzieć, że prawie w ogóle nie spałem...
Spokojnie przeczekałem do 4:50 i wstałem z wyra. Z nudów pozmywałem naczynia w kuchni. Podgrzałem makaron, wypiłem herbatę. Rozglądałem się po śpiącym domu. Cisza...
 Nasza ekipa nie zmieniła się ani trochę, skład, rowery (choć nie do końca), samochód, to wszystko było jak powtórka z maratonu w Bydgoszczy. Nawet nastrój był podobny.
O 7:00 byliśmy już na trasie, po dziewiątej na miejscu startu całej imprezy ? Gdańsk Oliwa.
Zostaliśmy skierowani na wydzielony parking i się zaczęło. Poskładaliśmy rowery, przebraliśmy się i napełniliśmy bidony. Było mało ludzi, kolejek po chipy prawie nie było.
Nasze oczy niczym system przechwytywania rakiet powietrze-ziemia przenosiły wzrok z jednej maszyny na drugą. Szał, czułem się jak dziecko w wesołym miasteczku! Od patrzenia na te wszystkie rowery marzeń oczy świeciły się jak latareczki... Przytłaczająca ilość piękna.
 
Stojąc na linii startu, wśród swoich, jak to określa organizator tej imprezy, czułem, że mnie energia rozpiera. Zupełnie zapomniałem o zarwanej nocy. Po prostu mała euforia, ale też skupienie przed startem.
Na początek trasa poprowadziła nas przez ulice miasta i stanowiła niejako rozgrzewkę przed wjechaniem na tą prawdziwą trasę, na prawdziwy start, który mieścił się na starówce w Gdańsku, tuż obok fontanny Neptuna.
Gwar, ciasno sformowane szyki i tłumy ludzi, którzy przyszli zobaczyć jak to wygląda z trochę bliższej perspektywy. Tyle, że patrząc na to z boku nie widzi się tego całego zwariowanego świata, w którym żyją ludzie tacy jak ja i setki innych, stojących na starcie.
 
K L I P . . .
 
Pierwszy SPD wpięty, a za nim cała reszta, dźwięk jakby ktoś puścił serię z karabinu.
Ruszyliśmy. Na początek trzeba było się wydostać z miasta i wrócić na miejsce, w którym się wszystko rozpoczęło. Dopiero tam tak na prawdę zaczęła się trasa.
Jaka była ta trasa? Genialna! Długie i krótkie podjazdy, jedne brało się z blata, na innych rower trafiał na plecy. Po wjechaniu na górę trzeba było z niej zjechać. Zjazdy były szybkie, niektóre techniczne i dość ?ciasne?. Przede wszystkim były one wąskie, a że podłoże było luźne i miejscami śliskie, toteż sprawiały wiele frajdy i pozwalały się wykazać.
Powiem szczerze, że nigdy bym nie pomyślał, że trasa może się tak podobać. Przede wszystkim trzeba było być czujnym. Odcinków płaskich praktycznie nie było, cały czas podjazdy, a zaraz po nich zjazdy. I tak przez cały czas! Genialnie!
To, że miała ona właśnie taki charakter sprawiło, że nawet się nie połapałem, iż dojeżdżam do punktu, na którym trzeba było zdecydować czy jadę jeszcze jedno okrążenie, czy zwijam się na metę. Zdecydowałem się na dystans Giga. Wjechałem na drugą pętlę, która zaczynała się delikatnym podjazdem. Zjadłem coś i wysuszyłem jeden bidon. Trochę zwolniłem i wyrównałem tętno. Przede wszystkim chciałem dojechać na metę, miejsce nie miało większego znaczenia. Kiedy ponownie wjechałem w teren, lekko przyspieszyłem i dojechałem do bufetu. Oparłem maszynę o drzewo, wyjąłem i dałem do napełnienia bidony, i udałem się za krzak. Skropliłem to co zbędne (hehe), rozciągnąłem się i wszamałem to, co wpadło mi w ręce. Wsiadłem na siodło i pomknąłem dalej.
Był taki ponad pół godzinny moment, że jechałem całkiem sam. I znów ta błoga cisza...
Rozejrzałem się po terenie, z jakim przyszło się nam zmagać i ponownie odkryłem potencjał tej trasy. Jako, że jechałem sam, toteż jechałem swoim tempem. Na podjazdach i na zjazdach, więc nie musiałem tracić energii na unikanie kolizji, czy też uciekanie przed ?lecącym? na mnie kolażem obok. Musiałem zejść, zszedłem i pchałem, czułem, że mogę cisnąć, cisnąłem.
I tak już prawie do końca drugiej pętli. Na ten dystans zdecydowało się tylko 160 bikerów.
Kiedy miałem do mety zaledwie 20 km zacząłem ostrzej kręcić. Nadgoniłem tych wszystkich, których miałem w zasięgu wzroku.
I nagle chwila zdziwienia... ?Czemu to koło tak miękko idzie?!? Spojrzałem na nie i zobaczyłem, że mam coraz mniej powietrza w tylnim kole... A do mety zostało mi 10 km!!!
Powiem Wam, że jeszcze nigdy tak szybko nie wymieniłem dętki. Nigdy! Ale co z tego...
Moja pompka dała ciała i w przypływie wściekłości wywaliłem ją tak daleko w las, że nawet nie widziałem gdzie spadła. Przez jej trzewia uchodziło więcej powietrza niż byłem wstanie wpompować co skutkowało coraz mniejszym ciśnieniem... Już miałem perspektywę prowadzenia roweru na linię mety... Straciłem sporo ponad 10 minut zanim ktoś mnie poratował pompką, która pasowała do wentyli ?samochodowych?. Wszyscy ci, których wyprzedziłem odgryźli się w chwili, kiedy prowadziłem rower. Kompletnie wybiło mnie to z rytmu. Mięśnie zdążyły się wystudzić i szlag mnie trafiał kiedy dopadały mnie pojedyncze skurcze. Nie mogłem ich rozmasować, więc postanowiłem kręcić korbą ile tylko mam siły w nogach, żeby tylko je spacyfikować. No i poskutkowało.
 
Na metę nie wpadłem jak to miało miejsce w Bydgoszczy. Nikt nie wzmagał dopingu, za mną nie było nikogo, przede mną też. Parę metrów przed linią mety zszedłem z roweru i przeniosłem go przez nią. Totalnie bez emocji... A szkoda, nie musiało tak być...
Co jednak człowiek poradzi? Stało się. Inni łapali po drodze więcej gum.
 
Z naszej ekipy na metę wjechałem, a raczej wszedłem, ostatni. Radek, człowiek który podobnie jak ja zdecydował się na długi dystans miał nade mną przewagę jednej godziny.
Należą mu się za to słowa uznania (uścisk prezesa już otrzymał), bo naprawdę ładnie pocisnął. A ja? No cóż, za mną było już tylko dwudziestu. 
 
I tak to jest... Człowiek żyje bo ma cel, kiedy mu go brak, zaczyna więdnąć, zupełnie jak kwiat pozbawiony wody. Jednym z moich celów był ten maraton. Przejechałem go i co teraz, zapytacie. A nic, odpowiem, mam już następny cel. Rower to nie wspinaczka górska, tu szczyty się nie kończą ;)
 
Timon.